czwartek, 18 sierpnia 2016

Wrocław - podróż sentymentalna

Dawno... oj bardzo dawno nie czułam się tak jak w ostatni poniedziałek. Co ciekawe, uczucie o którym właśnie piszę, nawiedziło mnie zupełnie nieoczekiwanie. A był to dzień z grubsza zaplanowany. Jakże jednak fascynującym jest fakt, że nie wszystko w życiu da się przewidzieć. I oto ja właśnie sama sobą zostałam zaskoczona. A konkretniej, uczuciem przywołanym wspomnieniami miejsc, ulic stolicy regionu w którym mieszkam...

Wrocław (bo o nim mowa) odwiedzam średnio kilka razy w roku. Odkąd jesteśmy mobilni,a będzie to już około dekady, jeździmy tam wyłącznie samochodem; zwykle do rodziny lub przyjaciół. Tym razem również wszystko odbyło się w powyższej normie. Po przegadanej nocce, wraz ze znajomymi, postanowiliśmy jednak zrobić sobie wycieczkę i z przedmieść udaliśmy się pociągiem w stronę dworca głównego. Tak, wiedziałam, że jest po remoncie. Wiedziałam, że mogę spodziewać się świeżego powietrza, czystej posadzki i odmalowanej elewacji.  Ba, nawet windy się znalazły!



Jednak to czego doświadczyłam po przekroczeniu monumentalnych drzwi wyjściowych z budynku dworca Wrocław Główny powaliło mnie na łopatki. Retrospekcja wspomnień, buchające uczucia, młodzieńczy stan zakochania! Te mury to widziały. Słynny neon 'Dobry Wieczór We Wrocławiu' mrugał zalotnie, gdy lata temu - dokładnie dwanaście (!) - odwiedzałam mojego chłopaka, później narzeczonego, dziś męża ma się rozumieć, w akademiku Politechniki przy Górnickiego. Jak skoczek o tyczce albo mistrz tańca towarzyskiego w brzuchu motyle zaczęły latać. A ja oszołomiona tym nawałem uczuć z rozrzewnieniem wylewałam z siebie ten zachwyt, tę myśl ulotną w słowach: - Rysiek, a pamiętasz to? A pamiętasz to?!



Dwanaście lat później rzeczywistość się zmieniła. Bo oto dworzec odzyskał piękny blask, plac przed nim z PRL-owskiego postoju taksówek i chaotycznie zaaranżowanej przestrzeni zmienił się nie do poznania, przypominając bardziej jakieś niemieckie miasto, ot Drezno choćby. No i my... dwanaście lat starsi; bogatsi o dwa największe skarby, o lata doświadczeń w relacji małżeńskiej, kochający się wciąż tak samo, a jednak inaczej... dojrzalej.

Ruszyliśmy... w miasto! Tym razem innymi ścieżkami, z zaplanowaną inną niż dekadę temu destynacją uwzględniającą atrakcje dla najmłodszej obsady wycieczki. A jak Wrocław to słynne krasnale, które co jakiś czas zerkały czy aby w mych oczach widoczna jest jeszcze iskierka niewysłowionej radości.


Niesiona na fali pięknych wspomnień przemogłam nawet niechęć do karuzeli i wylądowałam z trójką bąbli w złotej karocy w Parku Staromiejskim. W głowie kręciło mi się tylko z jednego powodu: jaki piękny dzień! jakie piękne wspomnienia!


Leo z kolegą Antkiem jak prawdziwi wycieczkowicze zajadali się gotowaną kukurydzą, a mnie znów przeszył dreszczyk emocji, bo wiem przecież jak mój mąż ją uwielbia!



Z Parku Staromiejskiego ul. Teatralną i Świdnicką doszliśmy na Rynek, który ominęliśmy zgrabnie by dotrzeć do kolejnego celu naszej podróży. Faktem jest, że nie był to cel sentymentalny, a zupełnie nowe dla nas miejsce, które z czystym sercem polecamy.



To Manufaktura Balduno przy ul. Wita Stwosza 15 serwująca lody, które zamiast mleka czy śmietany bazują na inulinie - naturalnym prebiotyku. Są więc bezpieczne dla wegan, ale oczywiście i my cieszyliśmy podniebienia ich wyrafinowanym smakiem. Smakiem przez duże "S", bo słodyczy właściwie nie czuło się wcale, jednak rekompensatą była intensywność doznań pistacji, czekolady malin czy wanilii.



Ponieważ bary mleczne, w których od czasu do czasu stołowaliśmy się z Ryśkiem w czasach studenckich były oddalone dość znacznie od Starówki (nie licząc Misia, przy przechodzeniu obok którego, na wspomnienie naleśników znów jęknęłam z zachwytem), a kolejki z racji dnia wolnego od pracy wydawały się nie mieć końca, wydelegowaliśmy gospodarza wycieczki do zakupu oldschool'owego fast foodu z baru Misz Masz patrz: pierogów ruskich i frytek, które następnie skonsumowaliśmy na ławce na jednej z dość licznie zaludnionych uliczek przy Uniwersytecie.


Po szybkim opróżnieniu zapasów mleka gdzieś na ławce przy placu zabaw (trzeba było zadbać o to, by "Lea cycoholik" miała również miłe wspomnienia z tej wycieczki;) nasze nogi skierowaliśmy w stronę Dworca Świebodzkiego. Mijając Rynek, plac Solny, Synagogę Pod Białym Bocianem i fosę dotarliśmy na plac Orląt Lwowskich. Tam czekała największa atrakcja tego dnia: Kolejkowo, czyli największa makieta kolejowa w Polsce. Dla dwóch małych fanów pociągów to miejsce wydało się rajem, a i pozostali uczestnicy wycieczki cieszyli oko niebywałą precyzją wykonania i efektami ogromnej pracy manualnej modelarzy.










Każde wypatrzenie jakiegoś smaczku dawało nam satysfakcję i wprowadzało w zdumienie nad ludzką myślą technologiczno-artystyczną!



W jednym ze skrzydeł na piętrze (by the way, miniatura to słowo wielce nieadekwatne, bowiem makieta mieści się  na 260 metrach kwadratowych!) w pomniejszeniu dało się podglądnąć zajezdnię, kamienice mijane dwanaście lat temu tuż przy wjeździe na dworzec, gdy przebierając nóżki czekało się tylko na to, by znów zobaczyć ukochanego czekającego na peronie. Nawet tu, w miejscu, które miało być atrakcją dla najmłodszych pierwiastek nostalgicznego uczucia narzeczeńskiej miłości dał o sobie znać.









Na przedmieścia wróciliśmy już autobusem miejskim, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić chłopcom ten dzień (wycieczki autobusowe są dla Leona bowiem nie lada przyjemnością!). Późnym wieczorem wracaliśmy do oddalonego o sto kilometrów miasta rodzinnego. Za kierownicą oczy mi się przymykały. Nie wiem jednak czy to przez to, że wcześniejsza noc była w połowie przegadana, czy może przez mega dotlenienie podczas całodniowego bądź co bądź przebywania na powietrzu; a może po prostu moja podświadomość mówiła jedno: zamknij oczy i przenieś się znów do tych miejsc, splotu dłoni, do uczuć, które w takiej postaci już nigdy nie wrócą. Będą bowiem ewoluować, dojrzewać. Jednak wspomnienie o nich przeniesie cię co jakiś czas w piękną podróż... sentymentalną podróż do przeszłości...