poniedziałek, 22 lutego 2016

Moja Kuchnia Black & White

Wprowadzając się do naszego M trzy i pół roku temu nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Do dziś pamiętam moment skręcenia ikeowskiej sofy. Usiedliśmy na niej w pokoju pełnym czterech pustych ścian (dosłownie) z westchnieniem: nareszcie u siebie! Mieszkanie "z potencjałem" było zakupione na rynku wtórnym. Założenie było takie: wprowadzamy się po małym liftingu, spłacamy kredyt, a większe remonty będziemy robić sukcesywnie. Tak też czynimy.

Pierwszym pomieszczeniem na naszej liście remontowej była kuchnia. "Była" to słowo dość na wyrost, bo kuchni właściwie nie było. Puste pomieszczenie z PRL-owską szafką ze zlewem oraz kuchenka Wrozamet Ewa musiało nam wystarczyć przez pierwsze dwa lata. Był to czas w którym raczkujący Leon notorycznie eksponował na podłodze zasoby kuchennych garnków, patelni i innych gadżetów znajdujących się w skrzynce. Z czasem gdzieś z odzysku zdobyliśmy jedną szafkę na której zagościła znaleziona na strychu decha obita ceratą. Tak wyglądał nasz kuchenny blat roboczy. Ważne jednak, że był!

Po dwóch latach rozpoczął się remont o czym wspominałam Wam nawet tu na blogu. Oj, jak naiwna byłam pisząc, że pochwalę się rezultatem końcowym za kilkanaście dni. Minęło półtora roku. Post musiał nabrać mocy urzędowej. A kuchnia... nosi już pewne ślady użytkowania, szczególnie gdy w domu dwa maluchy, ale przecież to nie muzeum, ani nie katalog czy fotki z sesji zdjęciowej do magazynu wnętrzarskiego. To po prostu... nasza kuchnia. Rozgośćcie się:)

KOLOR

Od początku jasnym było, że pomieszczenie będzie białe. Zarówno meble jak i ściany pozostawiliśmy w tym neutralnym kolorze. Kolor biały skradł moje serce we wnętrzach skandynawskich i taką też bazę postanowiłam zastosować w naszym całym mieszkaniu. Dzięki temu wydaje się ono przestronniejsze (pomimo swoich 54,5 m2) i jaśniejsze.



CIĄG ROBOCZY

W planowaniu ograniczeni byliśmy w dużej mierze kształtem pomieszczenia. Kuchnia jest długa i wąska. Nie jest to mój ulubiony rozkład, ale na plus przemawia jej przestronność [w szczytowej fazie wspólnego robienia pizzy ze znajomymi pomieściła nawet ośmioro dorosłych i wbiegającą co jakiś czas szóstkę dzieciaków (!)]. Ważnym było dla nas zachowanie logicznego ciągu roboczego, czyli lodówka z której wyjmujemy produkty, zlew, blat, kuchenka i większy blat roboczy. Ponieważ przy wejściu znajdowała się spora wnęka postanowiliśmy umieścić w niej lodówkę. Na postawienie słupka z piekarnikiem na wysokości nie nadwrężającej kręgosłupa zabrakło w niej dosłownie kilku centymetrów. Niestety ściany nie dało się odchudzić zatem pozostałą przestrzeń za lodówką wykorzystaliśmy na szafkę gospodarczą. Cała reszta jednak pozostała tak jak być powinno.
Pomimo moich dylematów blatowych o których pisałam tu ostatecznie zdecydowaliśmy się na czarny blat w połysku z opcją, że przecież wymiana samego blatu za parę lat jest możliwa.








ZLEW

Marzyło mi się mycie naczyń z widokiem na fasadę znajdującego się tuż za oknem budynku kościoła. Znajomy hydraulik odwiódł mnie jednak od przenoszenia rur w miejsce dalekie od pionu. Nasz wybór padł na ceramiczny, jednokomorowy ikeowski zlew DOMSJÖ. Jak do tej pory nie mam do niego zastrzeżeń. Inaczej jest jednak z baterią. Odkupiliśmy ją od znajomych zaraz po wprowadzeniu się do mieszkania. Wtedy jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że tak wysoka bateria z tak głębokim zlewem równa się wiecznie pochlapany blat. Dziś pewnie wybralibyśmy coś niższego, ale cóż... człowiek uczy się całe życie.



STOLIK

Ponieważ nie chcieliśmy odmawiać sobie możliwości jedzenia posiłków czy picia porannej kawy w kuchni udało się wygospodarować miejsce na mały stolik. Koziołek ODDVALD z Ikei był tanią i rewelacyjną podstawą do której przykręcono zamówiony u stolarza blat. Blat, z racji obecności dzieci w domu, ma zaokrąglone kanty, co kilka już razy uratowało małą główkę od guza.
Póki co na zdjęciach dostrzeżecie krzesełko Leonka, które odrestaurowałam sama przy użyciu niebieskiej farby i tkaniny obiciowej. Niestety do dziś nie pomalowałam powtórnie krzesła z odzysku dla dorosłych (w zamyśle w tym samym klimacie), które mam nadzieję już niebawem, zastąpi stare kompletnie nie pasujące tu krzesło z metalowym oparciem.



30 CENTYMETRÓW SZCZĘŚCIA 

Projektowanie kuchni poprzedzone było godzinami przeczesywania internetu, inspirowania się, szukania praktycznych rozwiązań. Końcem końców temat przegadaliśmy jeszcze z bratem i bratową męża, którzy zajmują się m.in. aranżacją wnętrz. Do dziś za każdym razem, gdy się widzimy ozłacam Anię za to, że namówiła mnie na dodatkowe szafki po drugiej stronie ciągu roboczego. Strasznie ich nie chciałam obawiając się, że kuchnia zwęży się optycznie i wzmoży moje poczucie klaustrofobii. Dziś ten wąski 30-centymetrowy blat ratuje mnie, gdy muszę położyć zakupy, czy inne 'szpargały' dla których brak miejsca gdzie indziej. 




ŚCIANA SŁAW

To mój autorski projekt wymyślony, by wyeksponować zdjęcia naszej rodziny i przyjaciół w niesztampowy sposób. Uwieczniliśmy ich na fotografiach z wykorzystaniem tablicy kredowej w kształcie domku na którym mieli napisać jakieś przesłanie do nas. Wiele razy uśmiechamy się, gdy spoglądamy na te zdjęcia.





ŚCIANA KREDOWO-MAGNETYCZNA

Pion techniczny rozgraniczył nam wnękę z lodówką od blatu roboczego. Pomalowaliśmy go więc czarnymi farbami: magnetyczną i tablicową. Rewelacyjnie nadaje się na krótkie zapiski typu memory czy na dziecięce bazgroły.



KUFEREK

Ostatnio w rogu pojawił się żółty kufer w którym trzymam wszystkie rzeczy nie mające swojego miejsca, a których nie chcę oglądać na wierzchu. Taka duża niby-szuflada na wszystkie 'przyda się'. Kuferek upolowałam wraz z bratową na pchlim targu Młyn Sułkowice we Wrocławiu.


PODŁOGA

Choć o panelach w kuchni w internecie krążą sprzeczne opinie ostatecznie zdecydowałam się na nie. Do dziś nie żałuję. Są praktyczne i ładnie wyglądają. Nie doświadczyłam odkształceń przy kontakcie z wodą. Z czystym sercem polecam szczególnie, gdy po domu krąży niemowlę. Panele na pewno są cieplejsze niż zimne płytki.


Dziś po półtora roku użytkowania kuchni nadszedł czas na odmalowanie ścian. Za kolejne dwa, trzy lata pewnie zmienimy blat z czarnego na imitujący drewno. Ale póki co lubię ją i cieszę się, że pomysł z rozbiciem ściany między pokojem a kuchnią ostatecznie nie przeszedł. Dziś bowiem, pomimo braku drzwi, jest ona moim azylem gdzie siadam czasem wieczorami, by przewertować internet czy zwyczajnie pobyć sama z sobą...

poniedziałek, 15 lutego 2016

Randka Niezrealizowana

Godzina 23.00 Dzień po Walentynkach. Uświadomiłam sobie, że to właśnie dziś mieliśmy iść na koncert. Wieczór minął, a o koncercie ani widu ani słychu... Jest za to błoga cisza przerywana co dwie godziny płaczem zza drzwi, który cichnie po przystawieniu do wiadomych dwóch organów mlekiem płynących.

Uśmiecham się na myśl o tych wszystkich niezrealizowanych randkach. Przecież jeszcze nie tak dawno temu umawiałam się z mężem na wspólne wyjście do kina na Pitbulla. Oboje z zamiłowaniem oglądaliśmy serial i teraz, gdy kontynuacja pojawiła się na dużym ekranie nie wyobrażałam sobie, żeby na niego nie pójść... Ach, jak życie weryfikuje nasze wyobrażenia! Z początku z oburzeniem przyjęłam wiadomość, że z zaproszeniem na Pitbulla ubiegł mnie już kumpel męża z pracy. Kategorycznie zakazałam wyjścia z nim oferując swoje towarzystwo, co oczywiście moja druga połowa przyjęła chętnie (żona vs. kumpel 1:0 dla mnie;) Końcem końców wyjście nie doszło do skutku, bo jakoś tak krótko grali film w naszym lokalnym kinie; a do tego pora "późna" jak dla rodziców malucha karmionego piersią. Bo jak tu wyjść przed 20-tą i wrócić po 22-giej, gdy to właśnie wtedy przebudza się żarłacz cycoholik, by po chwili znów zapadać w błogi, głęboki sen? W tym wypadku uwierzcie mi: nie ma ludzi niezastąpionych!

Zatem w ostatnim czasie już dwie randki umknęły nam sprzed nosa. Fakt, ubolewam nad tym odrobinę. Choć z drugiej strony... w szale walentynkowych serduszek, kiczowatych gadzetów czy całkiem gustownych prezentów z blogowych list pomysłów 'dla niej' i 'dla niego' uśmiecham się, bo wiem, że każdego dnia mam szczęście. Każdego dnia słyszę 'Kocham Cię'. Każdego dnia mam walentynki. Z politowaniem myślę o tym jak wiele lat temu, u progu naszego związku, potrafiłam pokłócić się o to, by je obchodzić podczas, gdy R. oficjalnie je bojkotował. Wczoraj to ja zasnęłam przedwcześnie, lecz spokojnie... z myślą, że przecież nic nie muszę na siłę kreować. Przecież to co najważniejsze mam na co dzień. Dziękuję Ci kochanie x



środa, 10 lutego 2016

Oddolna Inicjatywa

Styczeń minął i niestety część moich postanowień noworocznych już zdążyła spełznąć na niczym. Choćby 'nowy post na blogu przynajmniej raz w tygodniu'. No nie da się, heh. Dopóki nasza młodsza latorośl nie przestanie budzić się w nocy średnio co dwie godziny na karmienie (co oznacza jakieś cztery, pięć wybudzeń mnie ze snu!) będę chyba wiecznie niedospana i nieogarnięta myślowo. Jednak zupełnie pożegnać się z blogowaniem nie chcę. Przecież okres karmienia kiedyś się skończy i może wtedy ruszę jak z kopyta i zaleję Was mą radosną twórczością...?!

Dziś jednak pragnę się podzielić czymś co w sumie napawa mnie dumą. Nie jest to niestety złoty - ba, jakikolwiek! - medal polskich szczypiornistów na styczniowych mistrzostwach. Nie są tym nawet pierwsze samodzielne próby Lei stawania na nóżkach (w raczkowaniu jest już mistrzem, a i prędkość tegoż oto raczkowania z każdym dniem jakaś taka większa). Rzec jednak chcę słów kilka o balu...

... drugim już w tym karnawale balu przebierańców. Pierwszy przedszkolny był zapewne udany, choć oczywiście dowodów na to nie ma, gdyż 3,5-letni świadek zdarzeń jakiś taki mało ochoczy do zwierzeń. W ogóle ciężko wyciągnąć od niego co robił w przedszkolu. Co rusz tylko wyskakuje z nowymi powiedzonkami kopiowanymi zapewne od pań np. 'no masz babo placek!'


Tym razem świadków jest więcej a i ja byłam, widziałam i... zwyciężyłam. Przyznać muszę, że przezwyciężać musiałam mą niechęć do podjęcia się zorganizowania balu dla dzieciaków. Inne mamy z naszego kościoła zachęcały, zachęcały i w końcu uległam. Niechęć ta wynikała zapewne ze wspomnianego już wcześniej niedospania i ogólnego braku sił do angażowania się w kolejne inicjatywy. Jednak zagłuszyłam wszystkie złe podszepty gdzieś w głębi duszy wiedząc, że końcem końców będę usatysfakcjonowana tym, że dzieciaki miały fajną zabawę. Tak też się stało.




Na balu nie było dużo dzieci. I to chyba nawet dobrze. Mogłyśmy poobserwować co na przyszłość zrobić inaczej, lepiej. Co poprawić, co udoskonalić.




Świetna była Pani Policjantka czyli Basia - mama Niny, która na codzień pracuje w świetlicy szkolnej i jest rewelacyjna w animacjach. Pyszne były trójkąciki z jabłkiem i cynamonem z ciasta francuskiego upieczone przez Renatę, mamę Dominiki. Dzieciaki miały mega frajdę z tworzonych z balonów przez Teresę - babcię Angeliki, kwiatków, piesków, mieczy, smoczków i innych figur. Generalnie wszyscy rodzice COŚ zrobili.










To właśnie napawa mnie ogromną dumą. Fakt, że w dzisiejszym świecie konsumpcjonizmu, świecie w którym JA odgrywa znaczącą rolę, w którym postawa roszczeniowa panoszy się jak byk w stodole pełnej jałówek (!), w którym pokoleniu nastolatków właściwie już nic się nie chce... nam - dzisiejszym 30-latkom jeszcze się chce!









Chce się poświęcić trochę czasu, by dać swoim dzieciom powód do kolejnego wspomnienia, które po latach będą mogli nazwać zwyczajnie szczęśliwym dzieciństwem...