czwartek, 27 września 2018

Matki mają wychodne, czyli jak sama obejrzałam film w kinie

Rzadka sytuacja. Przyjaciółka przybywa z Wysp na półtora miesiąca (uroki urlopu macierzyńskiego). To ostatnie dni jej pobytu w ojczyźnie. Wraz z dwiema innymi, mieszkającymi tu na miejscu, zgrywamy termin, by razem iść do kina. Uwielbiam francuskie komedie, więc organizuję wyjście na 'Kręcisz mnie'. Zapisuję w kalendarzu.

W ciągu dnia Przyjaciółka z Wysp upewnia się czy aby wyjście aktualne. Z dwójką dzieci, bez męża na miejscu, choć z pomocą dziadków. Lgnie do wyjścia z dziewuszkami. Tak, wszystko aktualne - odpowiadam przebierając nóżkami na samą myśl, że spędzimy razem ten wieczór.

Wyłom #1
Dwie godziny później Przyjaciółka z Salonu (tego z głośnymi suszarkami, lakierami i innymi szczotkami) pisze, że źle się czuje i chyba będzie !@#$%^&* Chwilę później potwierdza, że w tym oto "ęą" salonie między strzyżeniem, a farbowaniem klientki dwukrotnie haftowała (nie mylić z dzierganiem igłą). Jednym słowem: wymięka, nie idzie, bawcie się dobrze.
 
Tuż po pracy mknę do przedszkola na spotkanie Rady Rodziców, w domu szybka pomidorówka na ugotowanym wczoraj wieczorem bulionie, potem krótkie chwile z rodziną i szykowanie. Mama ma wychodne. I to nie byle jakie. Nie zakupy, nie spotkanie, nie załatwianie spraw.

AUTENTYCZNE WYCHODNE Z PRZYJACIÓŁKAMI.
 
Wyłom #2
Całuję na do widzenia wszystkich domowników, mknę po schodach wybierając numer Przyjaciółki ze Świetlicy. Odbiera:
- No mów!
- Ja już wychodzę. Przyjadę po Ciebie, tylko powiedz skąd mam Cię odebrać?
- Aaaa to dzisiaj?! Ja byłam w domu na chwilę, potem musiałam wrócić do szkoły, bo miałam spotkanie z radą rodziców, wróciłam 10 minut temu, z dzieckiem właśnie książki otworzyłam, żeby lekcje zrobić. Słuchaj... nie dam rady...

Wyłom #3
Pojękując wsiadam do auta próbując dodzwonić się do Przyjaciółki z Wysp. Na daremnie. Mam chwilę wahania. Jechać? Nie jechać? Jadę! Podajdę pod dom, ona wsiądzie i pomkniemy do kina... Ta ułuda trwa tylko chwilę. Blokada jakaś z internetów mi schodzi i zasypana zostaję informacjami na Messangerze.
- Kochane nie dam rady dzisiaj. Właśnie Martuś próbowałam do cię dzwonić. Dopiero wróciłam a mały zasnął. Jeszcze go przed snem nie karmiłam. Godzina kiepska.

Wraca obraz moich dwóch pociech bawiących się z mężem, gdy ja zamykałam drzwi mknąc z nadzieją na babskie spotkanie. Mam ochotę zawrócić z piskiem opon i być teraz z nimi. Jednak walkę w mojej głowie wygrywają myśli: - Ale przecież chciałaś zobaczyć ten film! Zrób coś tylko dla siebie. Dla siebie samej. Ten dziwnie pojęty egoizm zwycięża. Jadę. Kupuję bilet. Nie opieram się pokusie stu gram żurawiny w czekoladzie (80 zł za kilogram!) i siadam w kinowym fotelu.

Film oczywiście nie zawodzi. 'Kręcisz mnie' udowadnia po raz kolejny, że Francuzi potrafią mówić o problemach społecznych w sposób lekki, mądry, śmieszny i wzruszający. Być może kiedyś w końcu uda mi się nastukać osobny post o francuskich filmach, które mnie zachwyciły... 
 
By obejrzeć kolejny już razem, chyba będziemy musiały polecieć na Wyspy... wszystkie trzy... no chyba, że któraś się wyłamie.



poniedziałek, 10 września 2018

Dwójka dzieci + jedno przedszkole = logistyczny raj

Pierwszy tydzień za nami. Właśnie tydzień temu w poniedziałek tuż po siódmej osiem dudowych stóp wkroczyło na przedszkolną ziemię. Jedną i tę samą. Koniec z krążeniem po mieście. Koniec z odbieraniem jednego dziecka ze żłobka, drugiego z przedszkola, a potem i czasem męża z pracy. Nastał logistyczny raj.

Leo i Lea od nowego roku szkolnego w jednym przedszkolu!


Szliśmy dumnie, z uśmiechami na twarzach. Temat był przegadany, szczególnie z trzylatką, która ze starszaka w żłobku przeskoczyła do przedszkolnej strefy maluchów. Fascynacja nowym wzięła górę nad strachem przed nieznanym. Choć i nieznanym to przedszkole tak do końca nie było. Od jakiegoś czasu zdarzało się, że odbierałam najpierw Leę ze żłobka, by przyjść z nią po Leona do przedszkola. I choć nie było to logiczne logistycznie (żłobek mamy obok domu, a przedszkole bliżej miejsca pracy) opłaciło się.


3 września nie było gryzienia ścian, ucieczki pod dywan i innych histerii. Było zaznajomienie się z nową szafką, radosne odkrywanie nowych zabawek w sali, przywitanie z nowymi paniami... Dopiero, gdy przyciskając literki na zabawkowej klawiaturze padło radosne, ufne pytanie "Zostaniesz tu ze mną mamo się bawić?" czar prysł. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Mama nie zostanie. Mama musi iść do pracy. Głowa opadła na klawiaturę. Żal wielki wyrażony w ciszy. Smutek jakby schowany w twarzy okrytej małymi rączkami... i moje matczyne krwawiące serce... z którego ocucił mnie Pan Tata szepczący "Chodź już!".


Oliwy do ognia dodawał fakt, że brat jest w sali na górze, a Lea musi zostać w sali 3-latków na dole. Przez kolejne kilka dni powtarzała, że na górze jest fajnie i ona chce iść na górę. Ale pod koniec tygodnia już pojawiły się pierwsze symptomy sygnalizujące, że z przedszkolem poszło łatwiej niż ze żłobkiem. Buzia uśmiechnięta w lekkim zadziornym grymasie. Jest dobrze. Dziś nawet rano śmigali na rowerkach z tatą w stronę przedszkola. Ponoć opony piszczały ;) A jak u Was?

niedziela, 24 czerwca 2018

Polska Jest Piękna: Huta Szkła Julia, Piechowice

Kilka dni temu celebrowaliśmy najdłuższy dzień w roku. Księżyc jakby świętując zwycięstwo nocy nad dniem ukazał się pięknie w swojej półokrągłości na bezchmurnym niebie. Zła wiadomość jest taka, że dni będą krótsze. Dobra natomiast, że oficjalnie zaczęło się lato... co trąci lekkim absurdem, bo przecież zdążyliśmy już od niespełna dwóch miesięcy ponarzekać na męczące upały, duchotę i inne niedogodności przedwczesnego nasłonecznienia.

Przy okazji najdłuższego dnia w roku dotarło do mnie, że dni będą jednak coraz krótsze, więc należy je na maksa wykorzystać.  Sezon na zwiedzanie w pełni, pomyślałam więc, że wrócę z cyklem Polska Jest Piękna. Lubicie?

Miejsce o którym chcę napisać zwiedziliśmy w zeszłym roku w maju. Odwiedzaliśmy mojego brata i bratową, którzy mieszkali wtedy w Piechowicach koło Szklarskiej Poręby. W ramach atrakcji turystycznej dla całej rodziny przespacerowaliśmy się do Huty Szkła Kryształowego Julia. Idąc wzdłuż rzeki natknęliśmy się na jednoślad, który oczywiście spotkał się z zainteresowaniem najmłodszych nieświadomych jeszcze wtedy, że dużo większe atrakcje dopiero przed nami.


Tuż przed budynkiem huty spotkaliśmy bowiem jegomościa w srebrnym uniformie. Dzieciaki zachodziły w głowę cóż to za facet. Astronauta jakiś?



Przed wejściem do huty, już na jej terenie, znajduje się ekspozycja zewnętrzna przedstawiająca historyczne narzędzia używane do wytwarzania kryształu. Tuż obok - ku uciesze najmłodszej części rodzinnej ekipy - plac zabaw.





Moją uwagę przykuł rewelacyjny mural w tle posesji. Genialne połączenie tradycji i nowoczesności w architekturze tego miejsca.



Fascynujące jest to, że znaleźli się ludzie, którzy mając nosa do interesów równocześnie zatroszczyli się o to, by dziedzictwo regionu nie wymarło. Zawsze doceniam takie postawy łączące dobrze pojętą przedsiębiorczość z praktyczną lekcją dla szerokiej publiczności. Doświadczenie wejścia na halę produkcyjną jest bowiem nie do zastąpienia przez żadne podręczniki do geografii czy przewodniki turystyczne. A taka możliwość w Hucie Julia istnieje. Nie tam, żeby zaraz szwędać się po kątach. Co to to nie! Jest bilet wstępu, jest pan przewodnik, jest specjalnie wytyczona ścieżka dla zwiedzających. Ale jest też coś więcej... Autentyczni, pracujący w pocie czoła (dosłownie, wilgotność i temperatura w hali bliższe są raczej klimatowi tropikalnemu) mężczyźni przy piecach i kobiety przy szlifierkach. Ludzie. Największa wartość takich miejsc. Nie każdy taką pracę może wykonywać. Jest ciężka, wymaga precyzji, sokolego wzroku i szerokich płuc.







Szklarze nie pałętają się po ulicach wysyłając codziennie CV z modlitwą by ktoś ich zatrudnił. To zawód na wyginięciu. Dlatego tak cenną była możliwość przyjrzenia się ich ciężkiej pracy. Swoją drogą to tacy trochę piechowiccy celebryci. Oni robią swoje, a tłumy się przyglądają. Podziwiam tę umiejętność skupienia się na swojej pracy podczas gdy kilkanaście par oczu spogląda na delikwenta jak na obraz w galerii sztuki. Przyznajcie się, kto lubi jak mu się patrzy na ręce?



Informacje o aktualnych godzinach zwiedzania i cenach biletów znajdziecie tu.

sobota, 16 czerwca 2018

Na rozruch po półrocznej przerwie

Odezwę na Facebook'owym fanpage'u poczyniłam.
Że "bloger" przerywa milczenie.
Że fajnie jakbyście choć trochę tęsknili? 
I takie tam...

Postanowiłam sama na siebie ubić bata, bo jak już będzie choć kilka "lajków" to przecież jest dla kogo... można nockę zarwać... można kliknąć słów kilka. Ot, motywacja taka, która nie pozwoli mi - zwyczajnie ze wstydu - siedzieć cicho w blogoprzestrzeni i użalać się nad sobą, żem pisarsko niepłodna. 

Zatem oficjalnie wracam i pisać mam zamiar. 

Życie obfitowało w wiele wydarzeń w ciągu minionego półrocza.
Radosnych i smutnych. Jak to życie.
Jeśli tylko uda mi się tę naszą codzienność jakoś usystematyzować i wyłuskać z niej rzeczy warte podzielenia się - dam znać. Focus jednak jest na tu i teraz. 

I tak dziś, po pięciu miesiącach przerwy, byłam u fryzjera.
Ot taka niby zwykła rzecz, ale w końcu okazja nie byle jaka: 
wracam do Was to i wyglądać wypada zacnie.

 

Przy tej okazji naszły mnie myśli jakie to szczęście trafiać na swojej drodze na ludzi przyjaznych, uzdolnionych, inteligentnych... Taka właśnie jest Julita, której w styczniu tego roku po raz pierwszy powierzyłam moje włosy. I choć tuż przy moim domu są cztery salony fryzjerskie, w mieście kilkadziesiąt - jestem gotowa przemierzać dystans trzydziestu kilometrów, by otoczyć się ciekawą konwersacją, przyjaznym spojrzeniem, szczerym uśmiechem i atmosferą, której nie da się uszyć sztucznymi półsłówkami czy małomiasteczkowymi plotkami. 

Macie to szczęście trafiać na takie osoby w szeroko pojętych usługach? A może macie jakieś anegdoty z życia lokalnych salonów? 

Do następnego!