sobota, 2 stycznia 2021

Słownik 2020

Tak wiem, większość z Was zapomniała zapewne, że zdarzało mi się blogować... Postanowienie noworoczne każde mi obiecać poprawę, ale że lubię dotrzymywać słowa - obietnicy nie będzie. Zgodnie z wcześniejszym trybem będę więc pisać wtedy kiedy się nadarzy. A rozpoczynający się właśnie rok 2021 taką okazją nie byle jaką jest.

Patrząc wstecz na minione 366 dni nie odkryję Ameryki pisząc, że były to dni niezwykłe. Dokładnie rok temu o tej porze niewielu z nas spodziewało się bowiem, że codzienność drastycznie się zmieni, a nasze uszy już za kilka tygodni zaczną przyzwyczajać się do nowych, dotąd niszowych słów. 


Pamiętam styczniową rozmowę z moją ówczesną szefową, która czytając portal informacyjny zaczęła komentować doniesienia z Wuhan. Podchodziłam do tego dość nonszalancko - przyznaję. Bo jaki niby wpływ na moje życie, tu w południowo-zachodniej Polsce miałyby mieć doniesienia o wirusie z Państwa Środka? Z pełnym spokojem zatem żyłam nie spodziewając się zupełnie tego co miało nadejść dwa miesiące później...



Dotąd kojarzona z salą operacyjną albo laboratorium pojawiła się w naszej codzienności. Jest w szkole, w sklepie, kościele, a ostatnio nawet na klatce schodowej przy wejściu do kamienicy. Zapach płynu zagościł w naszych biurach, na naszych klamkach, a nawet w tornistrach naszych dzieciaków. 


Okazało się, że można prawnie zakazać ludziom robienia zakupów w określonych porach równocześnie nakazując innym ludziom zakupy o określonej porze. O ile zamysł niespotykania się dwóch grup: senioralnej i niesenioralnej nie był w gruncie zły, to rzeczywistość pokazała, że seniorzy i tak przychodzą do sklepów popołudniami. Cel chybiony.


Rzecz powszechna na zachodzie z impetem pojawiła się na naszym podwórku 16 marca. W mojej pamięci pozostaje środa kiedy to usłyszeliśmy, że od najbliższego poniedziałku szkoły zostają zamknięte. Do dziś pamiętam moje wzburzenie i obawę jak pogodzić pracę i opiekę nad dzieciakami. Jakoś się udało, choć spędzanie ośmiu godzin przed komputerem ze świadomością, że tuż obok twoje pociechy brykają łaknąc relacji z rodzicem łamało serce. Jesienią role się odwróciły, bo po zmianie pracy taka opcja w moim słowniku zupełnie wystąpić nie mogła, więc małżonek mój dzielnie dzierży ciężar pracy zdalnej.

Akurat to słowo ma dla mnie głębsze znaczenie. Poza kawałkiem materiału, który dyskusyjnie dla niektórych lub bezdyskusyjnie dla innych chroni nas przed zakażeniem kojarzy mi się z czymś głębszym - z wielką akcją jednej z lokalnych fundacji, która w pierwszym lockdown'ie pokazała jak mieszkańcy mojego miasta potrafią sobie wzajemnie pomagać. Wiele osób było zaangażowanych w szycie, dostarczanie materiałów i dystrybucję maseczek. Piękno!


O ile zdalna praca była do przełknięcia, tak pierwsza faza zdalnego nauczania była dla nas katorgą. Po pracy późnym popołudniem trzeba było usiąść z ówczesnym pierwszoklasistą i przerabiać materiał wskazany przez Panią w wiadomości na e-dzienniku. Jesienią sytuacja zmieniła się. Są Teams'y, dzieciaki się widzą, widzą Panią, większość rzeczy mają ogarnięte podczas zdalnej lekcji, mają ze sobą jako taki kontakt. Jednak i tak z nadzieją oczekujemy połowy stycznia i informacji o powrocie klas 1-3 do szkoły.


Przytłacza mnie to słowo. Myślę o nim jako o przeciwstawnym do wolności. Wolności do której chciałoby się już wrócić. Zdecydowanie z dwojga zestawień "nowe obostrzenia", a "poluzowanie obostrzeń" wolę to drugie i szczerze czekam aż zupełnie zniknie z naszego słownika.

Chyba najgorsza pozycja w moim zestawieniu, choć mi akurat raczej obca, bo świadomie, w miarę rozsądnie, staramy się nie izolować. Spotykamy się z przyjaciółmi i rodziną zachowując normy bezpieczeństwa. Codziennie jeżdżę do pracy ciesząc się kontaktem face to face a nie screen to screen ze współpracownikami. Znam jednak osoby, które świadomie taki kontakt ograniczyły do minimum. Jakkolwiek szanuję wybór każdego smuci mnie ten społeczny dystans, który pandemia nagle wywoła; który stawia nas przed wyborem: budować relacje czy chronić zdrowie?


I na koniec mojego subiektywnego zestawienia, last but not least... moje słowo roku 2020 z którym wchodzę również w nowy 2021...


2020 przyniósł ogromną przemianę w mojej sferze zawodowej. Po trzynastu latach odważyłam się pójść za głosem serca, ambicji, chęci rozwoju, poznania nowych ludzi, nauczenia się nowych rzeczy, postawienia sobie nowych celów i zmieniłam pracę! To szaleństwo - ktoś mógłby powiedzieć. W roku niestabilnym gospodarczo, gdy firmy padają... Dziś mogę z całą pewnością powiedzieć, że była to... dobra zmiana ;) 

A na rozpoczynający się rok życzę nam wszystkim odwagi do zmian w sferach w których czujecie, że takie powinny nastąpić, a także zmiany naszego codziennego słownika. Jakie słowa chcielibyście by w nim zagościły? 



sobota, 23 maja 2020

Urodziny w czasach pandemii

Trochę mi się tytuł posta skojarzył z ekranizacją powieści Gabriela Garcii Marqueza "Miłość w czasach zarazy", ale materia zupełnie inna, bo dziś będzie o urodzinach pięciolatki, która z fabułą owej książki nie ma zupełnie nic wspólnego. Nic poza tym, że łączy je "zaraza", choć wydaje się, że słowo "łączy je" też jest tu na wyrost.

Życie po lock down'ie wróciło u nas do normy zdaje się dużo szybciej niż u innych. My już dawno po home office'ach. Pracujemy normalnie, urodzinowe dziecko w przedszkolu, starsze od poniedziałku wraca trochę pochodzić do szkoły, co by nie zapomnieć jak to jest być pierwszakiem. W ramach rozsądku spotykamy się też z przyjaciółmi i rodziną.

Rzecz w tym, że przez ogólne obostrzenia decyzję o przyjęciu urodzinowym Lei odkładaliśmy do ostatniej chwili. Nie sposób było jednak odmówić solenizantce, której pierwsze słowa po przebudzeniu 1 maja brzmiały: - Czy to już maj? Czy to już moje urodziny? Z pokorą przyjęła fakt, że przyjdzie jej czekać jeszcze do dwudziestego... Nic to! Poczekała i doczekała... W wersji okrojonej, z bratem, dwiema kuzynkami, jednym kolegą i dwiema koleżankami z przedszkola, babcią i dziadkiem, ciocią i wujkiem oraz rodzicami wyprawiliśmy urodziny w czasie pandemii!

Co by zachować odrobinę zasad bezpieczeństwa dla każdego dziecka przygotowana została osobna porcja łakoci, by małe rączki nie miziały wszystkich żelków w jednej misce. Każdy też miał swój osobisty, podpisany kubeczek z napojem.




Program imprezy dość spontanicznie ułożyłam wraz z moją siedmioletnią bratanicą, która objawiła się jako perfect party planner dwa dni wcześniej, gdy Leę odwiedziła jedna z koleżanek. Właściwie siedziałam i delektowałam się promieniami słońca w ogrodzie dziadków podczas, gdy Lena prześcigała sama siebie w pomysłach na atrakcje ogrodowe. Wspólnie więc "zorganizowałyśmy":

• wyklejanie tęczy (dziękujemy za szablony od Leci Bocian)




• ozdabianie ludzików



• bańki mydlane



• trampolina pełna balonów




• huśtawki


Miały być też
• tworzenie własnoręcznych latawców i ich puszczanie na wietrze
• mapa skarbów
ale ostatecznie ustąpiły one zabawom nowo otrzymanymi prezentami.





Był też oczywiście tort!


Solenizantka szczęśliwa, dzieci wyhasane. Imprezę uważamy za udaną! :)


wtorek, 10 marca 2020

Panowie! Dobrze, że jesteście




Minęły dwa dni od Dnia Kobiet. Internety zalewane były wiadomościami i artykułami o silnych niewiastach. Prezentowano sylwetki kobiet mających wpływ na ludzkość. Skrzynki mailowe pękały w szwach od weekendowych promocji kosmetyków, sukienek i butów. Na skwerach i rogach ulic ustawiali się sprzedawcy z naręczami tulipanów. I tak niedziela upłynęła pod znakiem płci pięknej. W poniedziałek wszystko wróciło do tzw. normy. Poniedziałek płynnie przeszedł we wtorek, a norma została. Brak rozwodzenia się nad mężczyznami, bo i data światowo niespójna. U jednych 10 marca, u innych 19 listopada, a gdzie indziej jeszcze 23 lutego. Nieśmiałe facebookowe pojedyncze życzenia dla panów mienią się niczym wobec tsunami sprzed dwóch dni. Zatem dziś oficjalnie i głośno chcę powiedzieć:

PANOWIE! DOBRZE, ŻE JESTEŚCIE!

Piszę to do:
- męża osobistego, który z uporem domaga się szczególnej uwagi w to święto
- syna pierworodnego, który dopytuje o sprawiedliwość prezentową
- ojca rodzonego, który od lat jest dla nas wsparciem
- braci moich młodszych dzięki którym mam ciekawe wspomnienia z dzieciństwa
- pastora, który ma ojcowskie serce
- przyjaciół płci przeciwnej, którzy niosą bezinteresowną pomoc i tworzą radosną codzienność
- mężów moich przyjaciółek dzięki którym nasze spotkania są wartościowe i radosne
- szwagrów, zięciów, teściów, kuzynów, wujków i innych stryjków dzięki którym istnieje rodzina
- współpracowników bez których przygotowywane przeze mnie oferty byłyby tylko treścią w Excelu itd. itd.

Dobrze, że jesteście!

poniedziałek, 14 października 2019

Słoik Wdzięczności na Dzień Nauczyciela

Dziś Dzień Edukacji Narodowej.

I choć obiliśmy się w tym roku o niewygody strajku nauczycieli, choć społeczeństwo było podzielone na tych wspierających i tych rugających, choć są za a nawet przeciw, co więcej... choć wisi nad Polską widmo strajku włoskiego... nic to! Patrzę na ten dzień jako okazję do tego, by uszanować ludzi. Ludzi, którym przez pięć dni w tygodniu na nieco ponad osiem godzin powierzam mój najcenniejszy skarb: moje dzieci.

Jest wiele sposobów na to, by okazywać wdzięczność. Niektórym przychodzi to łatwo. Mają słowo 'dziękuję' zawsze na końcu języka. Zauważają drobiazgi, które inni wnoszą do ich życia. Innym zawsze coś się nie podoba, co też uzewnętrzniają. Sztuką jednak jest być wdzięcznym nawet jeśli nie wszystko idzie po naszej myśli. Sztuką jest niepoddanie się myśli: "ja bym zrobiła to lepiej", "co ona wyprawia?", "że też moje dziecko trafiło do grupy tej baby!". Nawet jeśli nauczyciel nie jest ideałem - a zapewniam Cię, że nie jest... podobnie jak Ty i ja - zacznij celowo wyłuskiwać z jego zachowania coś co jest warte uwagi i wdzięczności, pochwal go, podziękuj. Ot prosty przykład: tydzień temu Leon z klasą był na swojej pierwszej szkolnej wycieczce. Wrócił zadowolony, opowiadał co ciekawego zobaczył i czego się nauczył. Nie zastanawiając się długo w zeszycie kontaktowym napisałam do Wychowawczyni dwa zdania: "Dziękujemy za zorganizowanie wycieczki szkolnej. Leon wrócił bardzo zadowolony." Czasem tak niewiele potrzeba...

W tym roku z okazji Dnia Nauczyciela pokusiłam się o zdublowanie mojego autorskiego pomysłu, który trzy lata temu sprawił przyjemność Paniom z przedszkola Leona. Tym razem wyszłam z tą samą propozycją w grupie Lei. Rodzice przyklasnęli i wspólnymi siłami udało nam się zrealizować tajny projekt pt. SŁOIK WDZIĘCZNOŚCI.

Instrukcja jest prosta:

1. Rozglądasz się w piwnicy czy innej spiżarni za słoikami.
2. Tunning'ujesz je wg swojego gustu; u mnie:
- dekielki pomalowane czarną farba w spray'u
- etykiety zaprojektowane przez męża
- sznurki dekoracyjne
3. Prosisz rodziców z grupy/klasy, by wraz z dziećmi uzupełnili karteczki ze zdaniem:
Pani np. Wiesiu, dziękuję za... 
4. Wrzucasz karteczki do słoików.
5. W Dniu Nauczyciela fatygujesz się na pół godziny z pracy, wpadasz do sali, robisz małe zamieszanie, zachęcasz dzieci do przytulasów i podziękowań po czym wręczasz Słoiki niczego się niespodziewającym Paniom.




Co jakiś czas wracam pamięcią do rozmowy z przedszkolną Wychowawczynią Leona, która jeszcze długo po otrzymaniu Słoika mówiła mi, że zajmuje on specjalne miejsce w jej domu, a odwiedzający goście zwykle pytają cóż to takiego. Wracam też pamięcią do jasnego komunikatu, który dały nam Panie, że najlepszymi prezentami nie są zwyczajowe kwiatki czy czekoladki, ale coś własnoręcznego co dzieci dadzą im od serca albo po prostu szczere dobre słowo. Patrzę więc na to dzisiejsze święto jako kolejną okazję. Okazję do tego, by w subtelny sposób uczyć moje dzieciaki szacunku i wdzięczności względem drugiego człowieka. Wychowanie to przecież w dużej mierze przykład idący z góry. Jeśli ja szanuję innych moje dzieci też będą to robić.

poniedziałek, 9 września 2019

Szlakiem włoskich jezior • Como

Nie jest tajemnicą, że straszna ze mnie noga w pisaniu bloga (nawet nie czuję kiedy rymuję:) Ale wierzę, może naiwnie, że choć część z zacnego grona czytelników wybaczy mi pisanie o czerwcowych wakacjach we wrześniu...

A skoro przeprosiny przyjęte... mogę więc podzielić się z Wami skrawkiem wspomnień z pięknego tygodnia jaki w tym roku przyszło nam spędzić w okolicach Bergamo w północnych Włoszech. Pisałam już tu jak to się stało, że akurat tam i akurat wtedy. Dziś więc skupię się na tym co i gdzie.

Lombardia obfituje w jeziora. Od najgłębszego w Alpach Como, po najbardziej znane Garda. Gdyby chcieć eksplorować je dokładnie całych wakacji by pewnie nie starczyło. My jednak na chilloucie zobaczyliśmy cztery, kąpaliśmy się w dwóch i właściwie nam to wystarczyło. Tym bardziej, że jezierni to my raczej do tej pory nie byliśmy. Wraz z dorastaniem dzieciaków i objawioną w tym roku miłością Lei do wody powoli nasze upodobania zaczynają jednak ewoluować ku temu co błękitne i mokre. Zatem po kolei. Dziś część pierwsza.

JEZIORO COMO • Lago di Como

Internety piszą, że to najbardziej posh'owska część północnych Włoch z willami słynnych aktorów i miejscami nagrywania słynnych scen filmowych. Ale co mi po tych newsach jak i tak Brad Pitt mnie na kawę nie zaprosi? Pozostaje podziwiać krajobrazy. A podziwiać jest co! Błękit wody i otoczenie wysokich gór to tandem pozostający na długo w pamięci.

Nad Como wybraliśmy się z naszej miejscówki w Luzannie wynajętym autem. Dystans około 60 kilometrów pokonaliśmy w nieco ponad godzinę. Lekki szok, a jednak droga chwilę za Bergamo zaczęła nabierać wysokości, zakrętów, tuneli i zbyt szybko jechać się nie dało. Ważne, żeby bezpiecznie. Naszą jednodniową eskapadę zdecydowaliśmy się nie przeładować i starym zwyczajem bez pośpiechu odwiedziliśmy dwie miejscowości: Lecco i Varennę.

W Lecco - większym, bo około 50000-cznym - spędziliśmy dwie godziny. Tyle ile pozwolił nam "bilet" za szybą auta na parkingu przy ulicy. Celowo dałam rzeczownik bilet w cudzysłów, bo oto okazało się, że owszem znak informujący o darmowym postoju przez dwie godziny jest, ale parkometru już nie uświadczysz. Główkując więc w jaki sposób udowodnić od kiedy auto stoi tam gdzie stoi zapytaliśmy lokalsów. Okazało się, że wystarczy napisać na zwykłej karteczce, tudzież na skrawku paragonu jak to uczyniliśmy, zakres dwóch godzin "od-do" i wetknąć za szybę. Cała filozofia. Zatem uzbrojeni w zegarek przespacerowaliśmy się z miejsca postoju w kierunku linii brzegowej. Widok napawał nas spokojem.


Płoszyliśmy gołębie. Podziwialiśmy łabędzie.



Kontemplowaliśmy głębokość.





Wypatrywaliśmy domów wetkniętych w stok górski po drugiej stronie jeziora.


Zaglądaliśmy do budki z książkami (takie same są w naszym mieście).



Delektowaliśmy się pysznymi lodami z lodziarni Grom przy Piazza XX Settembre.







Poza tym skrawkiem nadbrzeża i wąską urokliwą uliczką w górę ku parkingowi niewiele zobaczyliśmy, ale właśnie o to chodziło. Nic nie musieć. Nigdzie nie pędzić. Po prostu być. Tym bardziej, że Lecco wionęło jednak jakimś takim duchem pracowitości i "wielkomiejskości". A to ktoś przemknął w garniturze. A to karetka na sygnale przejechała. A przecież ostatnim o czym byśmy chcieli myśleć w takich okolicznościach przyrody byłaby praca i rutyna dnia codziennego. Zatem szybko zwinęliśmy żagle i ruszyliśmy w górę mapy do Varenny.


A tam... jeśli szukaliśmy miejsca z iście wakacyjnym klimatem to je odnaleźliśmy. Półgodzinna jazda samochodem wzdłuż linii brzegowej zapierała dech w piersiach... moich piersiach. Za sprawą widoków za oknem oczywiście. Ryśka, precyzyjniej mówiąc przyprawiała o palpitacje serca, bo droga była nieco kręta, z tunelami i zamiast na góry wokół musiał patrzyć przed siebie na drogę. Ale niech moje ochy i achy będą rekompensatą:) Zaparkowaliśmy przy Piazza Aldo Moro, przed budynkiem dworca kolejowego (1,50 € / godzina) i ruszyliśmy spacerkiem na nabrzeże.



W pierwszej chwili lekki szok, bo właśnie nadpłynął prom i tabun ludzi wylał się z niego na portowy przystanek. O nie! Gdzie ta kameralność?






A jednak... zanim opuściliśmy napotkany na początku plac zabaw na którym dzieciaki się wyhasały, a my uprawialiśmy klasyczny ławeczkażing, po tabunie ludzi ślad zaginął. Wzdłuż linii brzegowej rozciąga się bowiem niezwykły "spacerniak". Szerokość w porywach jeden metr. Od wody oddziela pieszych wysoka na około "do pasa" barierka. Zdarza się, że znika ona ustępując miejsca wciętym w linię brzegową pomostom czy parkingom łódkowym. Idąc mija się ponadto ze dwie czy trzy restauracyjki pełne wygłodniałych turystów (to chyba te tabuny z promu).




Chwilę po tym jak je minęliśmy Lea zaczęła jęczeć za potrzebą. Dosłownie jęczeć (kto ma 4-latka ten wie). Na nic się zdawały zapewnienia, że zaraz coś znajdziemy. Nic tylko: ja już nie wytrzymam. Siku. Kupę. I inne takie tam urologiczne zwroty. Z utęsknieniem chcieliśmy wyrwać się z tych wąskich uliczek, jakże urokliwych, gdyby nie fizjologiczne potrzeby małego człowieka. Wydostaliśmy się na asfaltówkę by z nadzieją wtargnąć na teren Muzeum i Ogrodu Botanicznego. Czytałam wcześniej o nim, ale jakoś tak nie zapałaliśmy szczególną chęcią do jego odwiedzenia. Jakże więc wdzięczni byliśmy za ten nagły atak, który zmusił nas do skorzystania z toalety mieszczącej się wewnątrz ogrodu. Ile by nas ominęło!






Okazało się bowiem, że sam ogród to idealne miejsce do spaceru i podziwiania nie tylko roślinności (kto mnie zna ten wie, że jestem botanicznym ignorantem, choć ostatnio to się powoli zaczyna zmieniać). Ścieżki w ogrodzie wiodą po zboczu nabrzeża. Można więc wspiąć się dwa poziomy wyżej, usiąść na ławeczce pod drzewem i delektować się widokiem jeziora Como. Piękne, okraszone popołudniowymi promieniami słońca, dające poczucie odpoczynku. Chwilo trwaj!




 W ogrodzie znajduje się Villa Monastero do której wnętrz nie zaglądnęliśmy nie chcąc narazić się na znudzone pojękiwania dzieciaków. Dużo bardziej interesujące było bowiem zostanie na świeżym powietrzu i brykanie między ścieżkami, odkrywanie kolejnych "starożytnych balkonów", poszukiwanie owoców cytryn czy mandarynek na drzewach (z marnym skutkiem o tej porze roku) czy próby podbierania kamieni, czemu stanowczo się sprzeciwiałam (kto przegląda kieszenie przed praniem ten zrozumie).






Wychodząc z ogrodu botanicznego intuicyjnie skręciliśmy w lewo, by dosłownie trzy minuty dalej niespodziewanie dotrzeć do urokliwego Piazza San Giorgio. Maleńki, jak się okazało główny plac miasteczka, powalił nas swoją kameralnością, kolorytem kamieniczek i widokiem na średniowieczny kościół, który ponoć można zwiedzać bezpłatnie, ale jakoś na to nie wpadliśmy.


Pora była już bowiem późno obiadowa. Zasiedliśmy zatem przy stoliku w jednej z lokalnych knajpek nie spodziewając się najlepszego. A najlepsze nadeszło chwilę potem...



Najlepsza pizza jaką jedliśmy we Włoszech i to przygotowana przez... Polkę! Mamma mia! Kto by się spodziewał? Po tym jak nie mogliśmy wyjść z podziwu nad pychotą sosu z pomidorów Pelati  podeszła do nas blondynka około czterdziestki i od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać po polsku. Przyznała, że pizza to jej dzieło. Od ponad dwudziestu lat mieszka we Włoszech, od siedemnastu w Varennie, a od trzech wypieka pizzę. I to jaką! Koniecznie jeśli będziecie w tym urokliwym miasteczku zajrzyjcie do restauracji Albergo del Sole. Pychota!


Z napełnionymi brzuchami i zaspokojonymi kubkami smakowymi snuliśmy się jeszcze przez chwilę po wąskich uliczkach nie mogąc przyswoić sobie myśli, że dla kogoś takie klimaty to codzienność, podczas gdy dla nas była to kwintesencja urlopowego chillout'u. Wracając na parking ponownie zaliczyliśmy plac zabaw, by końcem końców dzieciaki zasnęły w aucie.




My natomiast wiemy, że jezioro Como jest warte tego, by przyjechać nad nie nawet na kilka dni i eksplorować kolejne miasteczka, bo zetknięcie włoskiej architektury z pięknem natury i błękitem wody to widoki, które na długo pozostaną w pamięci. Nam musiał wystarczyć jeden dzień. Ale i tak doceniamy, że był taki jak sobie wymażyliśmy, bez pogoni, bez mapy, bez spiny. Arrivederci!