sobota, 29 marca 2014

Dostrzegaj małe cuda

No to pierwsze koty za płoty. Stuknęło mi wczoraj pierwsze 1000 wyświetleń na blogu! Niby mało, ale jak cieszy. Dziękuję każdemu kto chciał poświęcić choć chwilkę w tym zwariowanym pędzie dnia codziennego na poczytanie mojej radosnej twórczości x

A dziś trochę o dostrzeganiu małych cudów...

Powszechnie wiadomo, że Polacy to naród narzekający, wszystko widzący w szarych barwach, za mało zarabiający, mający od lat beznadziejny rząd, który wiecznie trzeba zmienić etc. etc. Tak mówi stereotyp, w którym jak w każdym podejściu generalnym jest i ziarenko prawdy. Jestem jednak pewna, że wśród moich czytelników w ogóle nie ma takich osób:) Przecież my wszyscy cieszymy się drobnymi rzeczami, nie mamy w końcu tak źle, otaczają nas wspaniali ludzie, codziennie przydarzają nam się wspaniałe rzeczy, przeżywamy regularnie chwile radości i uniesień etc. etc.:)

Jako chrześcijanka staram się, by wdzięczność Bogu za nawet najdrobniejsze rzeczy przeważała nad narzekaniem. Oczywiście nie nazwałabym siebie Perfekcyjną Panią Dziękczynienie, jednak co jakiś czas stukam się w głowę żałując za słowa niewdzięczne, które przecież nic pozytywnego do życia nie wnoszą.

W ostatnich dniach uświadomiłam sobie po raz kolejny jakiego wspaniałego Boga mam! Jezus troszczy się nawet o drobne sprawy i gdy sobie to uświadamiam po raz kolejny i kolejny jestem zafascynowana Jego osobą! Rzecz zatem była następująca: pod koniec ubiegłego roku wraz z przyjaciółmi rozmawialiśmy o muzyce. Pan X dzielił się tym jak to uwielbia brzmienie starych winyli odtwarzane na adapterze. Ponieważ Pan X Polakiem nie jest pomyślałam, że fajnie by było sprezentować mu na lutowe urodziny płytę winylową z dobrą polską muzyką. Zaczęłam zastanawiać się co oddałoby klimat starych dobrych polskich czasów big beat'u, a jednocześnie miało tę świeżą nutę XXI wieku. I tak trafiłam w myślach na Anię Rusowicz. Okazało się jednak, że z przyczyn finansowych ostatecznie wycofałam się z tego prezentu... Szperając jednak w internecie w poszukiwaniu takiego winylu natrafiłam na konkurs internetowy na stronie jednego z programów telewizyjnych. Wykonałam więc zadanie konkursowe interpretując okładkę płyty Ani pt. Genesis. Oczywiście na wygraną nie licząc szybko zapomniałam o tym konkursie. Jakież było moje zdziwienie, gdy ponad miesiąc później odebrałam e-maila z gratulacjami i informacją o wygranej! Nie muszę mówić, że tak zwyczajnie po prostu ucieszyłam się, bo zawsze fajnie jest coś wygrać. Parę dni później jednak, gdy zaczęłam wracać pamięcią do tego w jaki sposób w ogóle to się stało, że wzięłam udział w konkursie uświadomiłam sobie, że bezpośrednią przyczyną była chęć obdarowania Pana X winylem Ani Rusowicz. I... nie uwierzycie! Spośród dziewięciu osób nagrodzonych w tym konkursie to właśnie JA otrzymałam PŁYTĘ WINYLOWĄ, podczas gdy inni wygrali CD lub CD+DVD!!! Wow... mały cud:)

Płyta jest już u mnie i choć do Gwiazdki jeszcze daleko już wiem co Pan X od nas dostanie:) Nie na darmo Jolanta Pieńkowska mówiła kiedyś w telewizji śniadaniowej, że ona kompletuje świąteczne prezenty już w marcu:)

Niech ta historia zainspiruje Was do zatrzymania się czasem nad codziennymi sytuacjami i dziękczynienia Bogu za to, że działa w tak zaskakujący sposób troszcząc się nawet o tak drobne rzeczy jak płyta winylowa...


Mały winylowy cud

A tu Ania Rusowicz do posłuchania: Za Daleko Mieszkasz Miły





niedziela, 16 marca 2014

Kartka z kalendarza

Oh my... Jak ten czas leci. Ostatni wpis wieki temu. Czas umyka jak czerwone ferrari na autostradzie pod Dreznem. Tak sobie dochodzę do wniosku, że nawet poukładane życie żony i matki, kobiety pracującej - choć w pewnym sensie "monotonne" zważywszy na powtarzalność pewnych schematów - jest jednak w moim przypadku mega fascynujące. Nie na darmo przecież nazwałam tego bloga ŻYJĄC SATYSFAKCJONUJĄCYM ŻYCIEM...

Ostatnio znów ma przyjaciółka z odległej wyspiarskiej stolicy śmiała się ze mnie, gdy poprosiłam by podała mi datę przylotu do ojczyzny. Choć to dopiero za dwa miesiące już chciałam bowiem zrobić sobie krótką notkę z jej imieniem przy odpowiedniej dacie. Usłyszałam na to: - Oj Marta, ty i ten twój kalendarz! 

No i trochę mnie otrzeźwiło, bo ja - przecież kiedyś taka spontaniczna - nagle uświadomiłam sobie, że uwielbiam mieć rzeczy zapisane w kalendarzu, zaplanowane. Czuję wtedy coś na kształt wentylu bezpieczeństwa, z tą małą adnotacją, że wentyl czasem można wyciągnąć i wtedy pojawia się spontan. Taki margines również posiadać lubię.

A wracając do kalendarza, szanuję (choć nie rozumiem:) ludzi, którzy nie wiedzą co będzie pojutrze. Bo choć w biblijnym tego słowa znaczeniu "nie znacie dnia ani godziny" jeszcze mogę ich zrozumieć, to zadaję sobie pytanie: czy ich życie jest na tyle nudne, że nie mieliby ewentualnie czego wpisać do takiego kalendarza? A może oni nie potrzebują kalendarzy? Może przyczyna tkwi w moim wieku? Jestem bowiem kobietą po 30stce, osobą wiekową, "starej daty" co to nie zapisuje zadań w telefonie, ale jednak w staromodnej bądź co bądź wersji papierowej?:)

Nie ważne z jakiej strony spojrzeć na temat dochodzę jednak do wniosku, że mam barwne życie w którym jest miejsce na Boga, rodzinę, przyjaciół, kościół, pracę, śpiewanie, czytanie, wyjazdy, przyjazdy, wizyty, rachunki, daty urodzin, rocznic itd. itd. I myślę sobie, że czy z kalendarzem, czy bez - grunt, że priorytety mam, zdaje się, dobrze poukładane.

A wy? Jesteście typami spod znaku pełnego zapisków kalendarza, czy spontanicznymi ptakami lecącymi gdzie je wiatr poniesie?