czwartek, 7 grudnia 2017

Kredkowy Kalendarz Adwentowy

Powiedzmy, że zdecydowałam się napisać post o kalendarzu adwentowym siódmego dnia grudnia, bo tak sobie zaplanowałam... Przecież wśród tych wszystkich postów blogowych pod koniec listopada mógłby zostać przeoczony. A tak jest spóźniony, ale bez niebezpieczeństwa zaginięcia w tłumie jemu podobnych. Powiedzmy...


To, że z podzieleniem się mą pracą twórczą czekałam tyle dni nie znaczy, że ze mnie taka zupełna noga. Bynajmniej! Projekt ów uskuteczniłam dni kilka przed zakończeniem jedenastego miesiąca roku. Powiedzmy, że we wszystkich paczuszkach - dziś, 7 grudnia - są już słodycze. Powiedzmy...

Rok temu prezentowałam Wam dumnie nasz pierwszy kalendarz adwentowy. Był czarno-biały, monochromatyczny, taki jak lubię. Tym razem jednak moja "wrodzona kreatywność" pchnęła mnie ku złotu. I tak z zakupionego w Pepco szarego papieru ze wstawkami w kolorze gold przygotowałam dwadzieścia cztery torebki. Owszem, prościej byłoby kupić gotowe, ale zapewniam Was, że to żadna filozofia przeciąć nożem kawałek papieru i skleić niezawodnym Magic'iem. Powiedzmy...




Drobiazgi do codziennego odpakowywania planowałam kupić latem na Aliexpress. Ale jak wiadomo od planów do czynów droga daleka. Zastał mnie listopad i tyle było po chińskich skarbach. Jakże wielką ulgę poczułam więc, gdy przeglądając posty blogowe w tym temacie, w jakimś komentarzu dostrzegłam nieśmiałą, malutką, króciutką notatkę... "Kupiłam 24 kredki i do każdej paczki włożyłam jedną. Dziecko każdego dnia wyciągało inny kolor z paczki." Cudowny pomysł. Powiedzmy, że był mój...


Kredek zakupiłam 48. Wiadomo przecież, że żadna rozsądna matka nie zapewni sobie codziennej bitwy między rozkochanym w przyborach plastycznych pięciolatkiem i jego 2,5-letnią siostrą przechodzącą obecnie okres buntu.


Zatem w każdej paczce znalazły się dwie kredki Bambino, drewniane, okrągłe, najwyższa półka kredkowa! Dwie tego samego koloru. Każdego dnia inny. Dziś, po siedmiu dniach, mogę powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę. Leon każdego dnia z niecierpliwością otwiera paczuszkę, by zobaczyć jaki kolor dziś dostanie.


Mały słodycz oczywiście też jest (obiecuję, że na dniach dorzucę coś do paczek 16-24 grudnia). Są też zadania. Większość z nich powielona z ostatniego roku, bo świetnie nam się sprawdziły. Z ich wykonywaniem jest różnie, bo i natężenie życia ostatnio znów zintensyfikowane, ale... powiedzmy, że z lekkim opóźnieniem odrabiamy grzecznie zadania. Powiedzmy...



Z wersetami w tym roku się wstrzymałam. Nie żebym umniejszyła sedno tych Świąt. Bynajmniej. Doświadczenie zeszłoroczne pokazało mi jednak, że dzieci były jeszcze za małe, by ogarnąć codziennie jakiś fragment i posklejać je potem w całość historii o narodzeniu Jezusa. Zatem tym razem jako jedno pełne zadanie mamy wpisane:


Przeczytajcie wspólnie w Biblii historię Narodzenia Jezusa

czy innego dnia


Przeczytajcie w Biblii historię o Gwieździe Betlejemskiej.

I taki to kalendarz zagościł w tym roku w naszym domu. Złoty, kredkowy, wyjątkowy... Powiedzmy :)





poniedziałek, 20 listopada 2017

Chillout mum. I am two and a half.

Dziś o poranku przy śniadaniu nauczyłam ją nowego zwrotu...
Do wcześniej znanej odpowiedzi na pytanie: - Lea, ile masz lat?
... DWA!
... dodała niezgrabne, ślamazarne, niewyraźne, ale jakże słodkie
... I PÓŁ!
Tyle właśnie ma ta moja mała kobietka: dwa i pół roku!

Niestety ostatnie dwie i pół doby nie były dla nas łaskawe. To jedna z takich strasznych sobót w których wysiadam emocjonalnie, bo albo zwyczajnie ta mała istota próbuje swoich sił zasłaniając się buntem typowym temu wiekowi, albo przechodzi właśnie kolejny skok rozwojowy wygrywając wszystkie konkurencje od marudy miesiąca, po niejadka, nieśpiocha i łamacza matczynych serc włącznie. Poległam. Nie ogarnęłam. Miałam ochotę płakać, zupełnie nie radząc sobie z jej rozdrażnieniem. Byłam nerwowa, warczałam, by po chwili ściskać ją z całej siły w przypływie bezwarunkowej miłości. Huśtawka emocjonalna.

Niedzielny poranek w kościele też przyprawił mnie o chwile grozy. O ile jej tańce na scenie tuż obok mnie śpiewającej nie były jeszcze tak rozpraszające (nawet pocieszne), to już podbiegi do Ryśka i jego perkusji, by skutecznie dołączyć do tatusia wprowadzały mnie w głęboki stan niezręczności, rozbicia, niemożności skupienia się na śpiewaniu i prowadzeniu ludzi w uwielbieniu. Rozpaczałam w mym złamanym matczynym sercu nad faktem, że babcia z dziadkiem właśnie wyjechali w odwiedziny do rodziny na drugi koniec Polski i nie mam opieki nad tym małym, żywym srebrem; rozpaczałam w mym rozbitym matcznym sercu nad faktem, że nikt nie domyśli się, by jakoś wyrwać mnie z tej niezręcznej sytuacji. Bóg widział jednak moje rozterki i chwilę później odpowiedział w osobie mojej Przyjaciółki (dzięki Sara!), która podeszła i zabrała tę moją rozbrykaną 2,5 latkę ze sceny.

Tak, to Bóg - najlepszy składacz rozbitych serc. Wyciszył mnie, wyciszył ją. Po powrocie do domu zasnęła migiem przy mojej piersi, a ja dochodząc do siebie i znów napełniając się Jego ponadnaturalnym Pokojem usłyszałam z ust Leona coś co posklejałoby każdy rozbity twór.
Ja: - Leo, Ty mnie kochasz?
Leo: - Nie mamo, ja Cię nie kocham. Ja Cię bardzo kocham!

Z każdą chwilą było już tylko lepiej. Dziś znów zjedliśmy wspólne śniadanie, z radością poszła do żłobka, popołudniu wspólnie siedliśmy do stołu, potem czytaliśmy bajeczki, szaleliśmy na podłodze. Znalazła nową zabawę: próbuje czesać moje włosy. Nowy poziom intymności w relacji matka-córka:) Ja muszę jeszcze trochę poczekać na plecenie warkoczy: po pierwsze dlatego, że zupełnie tego nie umiem, a po drugie tempo wzrostu jej włosów jest - krótko mówiąc - ślimacze.

Pomimo tych wszystkich niedogodności z którymi przychodzi mi się zmagać jako matce, wiem jedno: za nic nie zamieniłabym życia na to sprzed 2,5 roku!


czwartek, 28 września 2017

Dary Jesieni

Ani się człowiek nie obejrzał i przyszła jesień.
Oczywiście nie wykonałam zupełnie planu na posty blogowe, bo wciąż coś było do zrobienia.

Ostatnie miesiące są bardzo bardzo intensywne. Wszystkie aktywności związane m.in. z remontem budynku naszego kościoła (no tak, nawet nie miałam okazji Wam donieść, że robimy generalny remont!) dają mi ogromną satysfakcję. Zarwane noce, godziny konsultacji na telefonach, wyjścia z domu, bo wciąż trzeba coś załatwić, z kimś się spotkać, o czymś pogadać dla kogoś z boku mogłyby wyglądać na jedną wielką męczarnię. Kiedy jednak ma się to szczęście, że wspólnotę traktuje się jak DOM zupełnie zmienia się sposób myślenia. Przecież kiedy odnawiamy swoje cztery kąty również jesteśmy zaangażowani, buszujemy po internetach, szukamy inspiracji, negocjujemy ceny... To cudowne móc widzieć jak powoli wyłania się ostateczny kształt. Może Wam niebawem pokażę:)

A tymczasem - żeby nie było, że taka zarobiona jestem - spieszę donieść, że w tych wszystkich obowiązkach pilnuję, by życie rodzinne i towarzyskie zbytnio nie ucierpiało. Kłuje mnie w uszy kiedy mąż mi subtelnie od czasu do czasu donosi, że "za dużo pracuję". Ale staram się traktować to jako pomarańczowe światło ostrzegawcze i zwalniam... choć na chwilę.

Ostatnio odwiedziliśmy na przykład znajomych. A, że z pustymi rękami przybywać nie lubimy, zwykle jakiś drobiazg nam towarzyszy. Tym razem - w związku z rozpoczynającą się właśnie jesienią - postanowiłam wykonać mały projekt DIY. I choć w robótkach ręcznych mistrzynią nie jestem przy odrobinie wkładu własnego i radosnej inwencji twórczej powstał kosz z darami jesieni.

Możecie użyć do takiego projektu jakiegokolwiek pojemnika. U mnie w tej roli świetnie sprawdził się topek na truskawki z marketu, który starannie (jak na mnie:) okleiłam taśmą papierową.




Następnie, by ukryć plamy po soku truskawkowym, wypełniłam go wewnątrz szarym papierem.


Na koniec pozostało wypełnić go tym czym natura nas ostatnio ubogaca. Wszystkie jesienne owoce sprawdzą się tu wspaniale: jabłka, gruszki, brzoskwinie, pierwsze mandarynki (to znak, że Boże Narodzenie za pasem;) Do tego kilka gałązek wrzosu i miniaturowy słoiczek miodu... Prezent od serca jak znalazł!



A co wy zwykle przynosicie przyjaciołom i znajomym, gdy wpadacie z wizytą?


środa, 2 sierpnia 2017

Polska jest pyszna: Gdzie smacznie zjeść w Trójmieście?

Łasuchostwo się mnie trzyma... Rozważając czym by tu się z Wami podzielić w pierwszej kolejności po powrocie z urlopu bezwiednie wpisałam tytuł posta: gdzie smacznie zjeść w Trójmieście? Podobno przez żołądek można trafić do serca. Cóż, potwierdzam, że kilka miejscówek znacznie przybliżyło moje serce ku Trójmiastu. Zatem jeśli wybieracie się nad Zatokę chwytajcie subiektywny przewodnik pysznych miejscówek.

PIEROGARNIA MANDU, Gdańsk

Niekwestionowanym numerem jeden jest Pierogarnia Mandu przy ul. Elżbietańskiej 4/8 w Gdańsku (blisko dworca głównego). Muszę przyznać, że jestem szczerze zdziwiona, że przygotowując się do urlopu w Trójmieście i przeglądając opinie o lokalnych miejscówkach jedzeniowych ani razu nie natrafiłam na hasło MANDU! Całe szczęście w kryzysowej chwili poratował nas wujek Google i to chyba najlepszy tip jaki w życiu nam podrzucił. Miejsce to nasz ewidentny Number One! 


Na wejściu dziewczyny lepiące ręcznie pierogi - PLUS. 

Świetna organizacja sali - przy wejściu spytano nas o ilość osób przy stoliku, kazano poczekać i po chwili zostaliśmy poprowadzeni do stolika (co najmniej jakby tu były dwie gwiazdki Michelin!) - PLUS. 


Po złożeniu zamówienia podano nam orientacyjny czas oczekiwania na danie i poinstruowano, że w czasie, między zupą, na którą czekamy 5 minut, a pierogami na które trzeba poczekać 55 minut, dzieciaki mogą się bawić w specjalnie dla nich przygotowanym kąciku - PLUS. 


Kelnerka opiekująca się naszym skrzydłem super. Niesamowite, acz nieprzesadzone zaangażowanie, zainteresowanie i profesjonalizm. PLUS.

No i najlepsze: JEDZENIE... Palce lizać, miód malina i w ogóle mniam! 

Zupa pomidorowa z ręcznie robionym makaronem jak za dawnych lat. Chcę się takiej nauczyć robić!


Pierogi (u nas z mięsem z dzika, gruzińskie chinkali i pieczone z bananem i sosem czekoladowym) niesamowite! 


Ceny przystępne. 


Atmosfera miejsca cudowna! Dźwięk sztućców, gwar rozmów. Rewelacja! Rzadko jestem pod takim wrażeniem miejsca. Gratuluję całej załodze!


NALEŚNIKOWO, Gdańsk

O drożyźnie na gdańskiej Starówce krążyły różne legendy jednak dzięki wiedzy zdobytej przed wyjazdem z wielu "opiniotwórczych" portali turystycznych wyłuskałam całkiem przystępne Naleśnikowo przy ul. Ogarna 125 (ulica równoległa do Długiej). Do tego bardzo syte! Miejsce serwuje m.in. - jak sama nazwa wskazuje - wszelakiej maści naleśniki i dania im podobne, jak zamówione przez nas spaghetti z ciasta naleśnikowego. Do dzisiaj zachodzę w głowę jakim cudem na talerzu nie znaleźliśmy jednej wielkiej kluchy, tylko całkiem zgrabne niteczki w całkiem niezłym sosie.






Porcje były naprawdę duże, dla dziecka nie do przejedzenia, a i dorosły ledwo mieścił taki arsenał. Sęk w tym, że trafiliśmy tam nieco po 14tej czyli grubo po ustawowej drzemce panny Lei, która postanowiła zbojkotować naleśnikowe menu. Akceptowała wyłącznie koktajle owocowe (pycha!) i maminą pierś, którą dyskretnie się nakarmiłyśmy równocześnie upewniając się, że obsługa nie wnosi zastrzeżeń (matki karmiące, macie zielone światło:)





Wystrój trochę napaćkany, ale do jedzenia zastrzeżeń brak, a i miniaturowej wielkości kącik zabaw się znalazł... także ten tego... polecamy.


CIUCIU MANUFAKTURA SŁODYCZY, Gdańsk

Trafiliśmy do niej spacerując w letnim deszczu po Starówce. Moje oko przyciągnęły wielkie lizaki rodem z coraz to dziwniejszych filmów z Johnnym Deepem. Toteż weszliśmy i... akurat trafiliśmy na pokaz robienia cukierków. Sam pokaz nie był zbyt spektakularny, bo cóż wspaniałego w ugniataniu kolorowej brei na zwykłym kuchennym blacie? Jednak efekt końcowy, którego niestety nie udało mi się uwiecznić na zdjęciu, wzbudził podziw i owszem. Maleńkie cukierki cięte z długiego "węża", a w środku wzór biedronki robił mega wrażenie!









Kilka tygodni po powrocie do domu skonsumowaliśmy kupionego tam kręconego lizaka i rzeczywiście smakował tak jak można by się tego spodziewać po hand-made'owym lizaku (cokolwiek to znaczy). Także jeśli będziecie akurat spacerować ul. Długą w Gdańsku - zatrzymajcie się na słodkie co nieco.

PĄCZKARNIA, Gdynia

Miejscówkę tę wylookałam na Mammamija.pl Autorzy zakończyli swój wpis o Gdyni tak niepozornie, że niby na pocieszenie, że najsłynniejsze pączki w Gdyni... Zapisałam. Wychodząc ze stacji SKM od razu skierowałam azymut na Świętojańską. Ten zapach chyba nas podświadomie przywoływał, bo właściwie bez mapy i GPSa sami mknęliśmy uliczkami w kierunku właściwym. I oto na rogu rzeczonej Świętojańskiej i ul. 10 Lutego (data urodzin mojego brata doczekała się swojej ulicy!;) ujawniła się ona... W pierwszej chwili lekki zawód, bo z zewnątrz, tuż przy ruchliwym skrzyżowaniu ze światłami, miejsce to nie zapowiadało tego co zdarzyło się chwilę później...


Sama niewielka ilość pączków różnej maści dała mi pozytywny sygnał, że będzie tu świeżo. Leżące na blasze obok gotowe drożdżowe kółeczka z surowego ciasta sygnalizowały, że w miarę zapotrzebowania na bieżąco smaży się tam świeże wypieki. Lukrom, posypkom nie było końca, ale to w końcu wakacje! A sam pączek... pierwsza klasa! Spacerując dużo później bulwarem nadmorskim i dojadając resztki kupione na zapas zgadaliśmy się z parą Gdynian z małą dziewczynką. Potwierdzili, że przed Tłustym Czwartkiem kolejka przed tym miejscem nie ma końca. Mniam.




FEED MY SOUL BISTRO, Gdynia  

W porze obiadowej skierowaliśmy swe kroki do Feed My Soul Bistro. Lokal niewielki, w stylu wejść-zjeść-wyjść. Ale jak zjeść! Tego dnia serwowano zupę kalafiorową (spora miska za 5 zł!) tak gęstą i bogatą w smaku, a do tego wegetariańską. Bo to miejsce kultywujące tradycje bezmięsne. Czuć, że chodzi tu o coś więcej niż tylko wrzucenie do gara dwóch marchewek i selera na krzyż. Wypisana na tablicy lista warzyw składających się na ten smakowy majstersztyk była tak długa jak długa może być podróż z Dolnego Śląska na Pomorze:) I podobnie jak cel podróży był bardzo zadowalający tak i smak zupy na długo pozostanie w pamięci moich kubków smakowych.


Lea pochłonęła zielony koktajl owocowo-warzywny ciesząc tym samym moje matczyne serce (niewidzialne witaminy rulez!).


Początkowo dzieci zbojkotowały zupę, ale po chwili matczyne sposoby chwyciły. Leo zajadał łyżkę zupy za każdy pociąg, trolejbus, autobus i bus, który przejeżdżał po drugiej stronie szyby. Tym sposobem wsunął w mgnieniu oka całą pyszną zupę. Na drugie danie zwyczajnie nie starczyło nam miejsca... Zupa była tak syta i aromatyczna, że spasowaliśmy. Bardzo bardzo polecamy! ul. Świętojańska 135 Gdynia (w internetach piszą, że mają też filię w Gdańsku przy placu Dominikańskim 1).


BAR PRZYSTAŃ, Sopot

Wpadliśmy tam ze znajomymi Białorusinami, którzy też akurat wakacjowali w Trójmieście właściwie z dwóch powodów: po pierwsze podobno podają tam najlepszą zupę rybną, a po drugie lokal usytuowany jest na plaży, więc zanim człowiek swoje odstał w kolejce dzieciaki mogły bezkarnie korzystać z uroków Bałtyku. Niestety ludu tam co nie miara, a dźwięki cymbergaja skutecznie uprzykrzały mi konsumpcję. Jednak przyznać trzeba, że Zupa Rybaka rzeczywiście wymiata. To taki niby rosołek tyle, że zamiast udka czy szpondru wołowego pływają w niej duże kawałki dorsza. 16 zł za miskę to cena adekwatna do smaku. Polecam.




POMARAŃCZOWA PLAŻA, Sopot

Ponieważ zaczęłam ten wpis od najmocniejszego punktu programu (Mandu) to skończę chyba najsłabszym. Macie czasem takie uczucie, że coś nie gra? Niby fajna lokalizacja (tuż przy plaży), niby fajna infrastruktura i styl wnętrza, plac zabaw dla dzieci tuż przy stolikach, smaczna szarlotka, uprzejma kelnerka... Nawet ta mucha, która wpadła do świeżo wyciśniętego soku nie zepsuła ostatecznej oceny... Po prostu czegoś temu miejscu zabrakło. Klimatu? Dobrze pojętego gwaru? A może to już zmęczenie?




Mam nadzieję, że ten wpis Wam pomoże. Dajcie znać jeśli uda Wam się odwiedzić którąś z tych miejscówek. Jestem bardzo ciekawa czy podzielacie moją opinię. A może macie inne ulubione miejsca na kulinarnej mapie Trójmiasta?

poniedziałek, 17 lipca 2017

5 lat

Muszę uważać, żeby mi w krew nie weszło pisanie wyłącznie postów o powtarzalnym tytule "... lat". Ostatnio było 12 lat w związku z moją i Richiego rocznicą ślubu, a dziś o innym mężczyźnie, który skradł moje serce... Dziś o naszym pierworodnym, któremu właśnie stuknęło pięć lat.



Siedziałam dziś w pracy i w ferworze różnych obowiązków biurowych nagle przed oczami stanął mi korytarz szpitalny i ja spacerująca z oksytocyną przyssaną do przedramienia. Wróciło to uczucie radosnego oczekiwania podszytego niewiadomą. Pamiętam do dziś przeszywający wzrok tego nieco ponad 3,5-kilogramowego szkraba, który patrzył na nas takimi mądrymi oczami, gdy przeszedł na drugą stronę brzucha.. Zastanawiałam się czy to aby na pewno prawda, że noworodki słabo widzą.

Dziś to zdrowo rozwijający się pięcolatek, któremu nie brak zarówno wrażliwości jak i temperamentu. Dziś potrafi zapyskować, być nieposłusznym, droczyć się z młodszą siostrą, gadać jak najęty, stroić miny niczym niedoszły zdobywca Oscara. Równocześnie jest wesoły, towarzyski, elokwentny, mądry, odważny, kochany. Budujemy w nim silne poczucie własnej wartości mówiąc mu codziennie niejednokrotnie jak mocno go kochamy. To owocuje!

W tym roku świętowanie przenieśliśmy z ogrodu dziadków, gdzie odbywały się dwie poprzednie imprezy: z okazji trzecich urodzin z Myszką Mickey oraz z okazji czwartych urodzin z Krainą Lodu do Potwornej Akademii Twórczego Rozwoju.


Doszłam do punktu w którym mierząc siły na zamiary stwierdziłam, że pieniądze, które normalnie wydawałam na organizację garden party w tym roku przeznaczę na salę zabaw z atrakcjami dla dzieciaków. Z punktu widzenia finansowego wyszło podobnie. Z punktu widzenia poznawczego upewniłam się, że to dobre wrzucać dzieci czasem na głęboką wodę nowych doświadczeń. Fakt. Zareagują czasem nie tak jak my byśmy tego oczekiwali (w pewnym momencie Leo schował się do drewnianego domku twierdząc, że chce się tam sam bawić, podczas gdy pani Animatorka właśnie rozpoczynała swój bogaty program), ale daje nam możliwość odkrywania emocji naszych dzieciaków, a ich uczy reagowania na nowe okoliczności, odnajdowania się w nich i radzenia sobie z nimi.


Końcem końców dzieciaki - choć potrzebowały chwili na ogarnięcie nowego miejsca - zaśpiewały Sto Lat, zjadły pysznego torta i wyszalały się.











Przed nami kolejny fascynujący rok pełen odkrywania osobowości tego fantastycznego młodego mężczyzny. Rok, w którym stanie nam zapewne sprostać nowym wyzwaniom, ale jesteśmy na nie gotowi, bo innego życia jak tego z Leonem i jego młodszą siostrą za nic sobie już nie wyobrażamy!