piątek, 2 grudnia 2016

Nasz Pierwszy Kalendarz Adwentowy

Leon ma już ponad 4 lata, a podobno wspomnienia z dzieciństwa zaczynają nam zapadać w pamięć mniej więcej od tego okresu. Zatem powalczyłam o to, by wspomnienia okołoświąteczne były jak najmilsze. W uporządkowaniu przygotowań do Świąt pomoże nam w tym roku nasz pierwszy handmade'owy kalendarz adwentowy.

Rzutem na taśmę. Czyli tak jak zwykle. Planuję od miesiąca, a realizacja - pomimo szczerych chęci i samozapewnień, że tym razem wszystko przyszykuję z wyprzedzeniem - pozostaje na "za pięć dwunasta". Pewnie jak większość szalonych matek Polek siedziałam wczoraj pół nocy i kończyłam kalendarz adwentowy! Oto i on!


W moim domu rodzinnym nikt nie robił takiego kalendarza, a i PRL-owska wersja bombonierki z 24-ma słodkościami i kiczowatym Mikołajem na okładce była nam obca. Ukrywać nie będę, że zanim zabrałam się do realizacji tego projektu naczytałam się i naoglądałam w internecie niezliczonej ilości inspiracji. Z nich też wyłuskałam to, co najbardziej odpowiadało zarówno mojemu gustowi jak i możliwościom manualnym. Niekwestionowanym liderem mojej tegorocznej inspiracji była Ola z bloga O Zebrze, której kalendarz sprzed dwóch lat stał się moim zielonym światłem za którym podążyłam (dziękuję!).


Papiery wydrukowałam na domowej drukarce ze strony Minieco. Następnie przy użyciu kleju stworzyłam małe paczuszki, które wypełniłam drobiazgami. Na każdej z nich znajduje się cyferka zgodna z kolejnym dniem Adwentu, którą pobrałam stąd. Paczuszki ustawiłam na Ikeowskiej półce, która zwykle służy nam do eksponowania ramek i dekoracji. Jest powieszona dość wysoko, co nie jest bez znaczenia przy półtorarocznych ciekawskich rączkach, które szybko rozpakowałyby wszystkie 24 pakiety, gdyby tylko mogły... By nadać świątecznego charakteru naszej domowej instalacji u dołu zawisła świąteczna girlanda od My Pink Plum.

Przygotowując kalendarz było dla mnie ważnym, by nie skończyło się jedynie na słodkościach. Na każdy dzień mamy zatem do przeczytania fragment z Biblii, który przybliżać nam będzie historię Narodzenia Jezusa.

Ponadto w naszym kalendarzu oprócz:

- czekoladek Kinder
- lizaków
- gum rozpuszczalnych
- batoników Crunchy
- owocowych batoników z Rossmanna
- orzechowo-czekoladowych wafelków a'la Knoppers z Lidla

można znaleźć również:

- daktyle
- orzechy laskowe
- migdały w białej czekoladzie

Są też:

- szczoteczka do zębów z zabawnym rekinem
- kartki brokatowe do wycinania
- ołówki z gumkami w kształcie zwierzątek
- książeczka
- naklejki litery



Oprócz tego zadania na każdy dzień dopasowane do naszych codziennych aktywności, których w standardzie jest dość dużo. Starałam się tak je rozplanować, by w dni w które Leon ma na przykład zajęcia dodatkowe z angielskiego zadanie było mało absorbujące czasowo, np. NAUCZCIE SIĘ ŻYCZYĆ 'WESOŁYCH ŚWIĄT'  W JĘZYKU ANGIELSKIM:) Po pierwszym dniu mogę powiedzieć, że jest to mega mobilizujące. Za oknem wiatry, mrzawki, jesień pełną parą, a zadanie na pierwszy dzień brzmiało PRZYGOTUJ SMAKOŁYKI DLA PTAKÓW I POCZĘSTUJ JE NIMI. Wieczorową porą wyszliśmy więc całą rodziną na tę pluchę, by powiesić na dwóch drzewach w okolicy wspólnie wykonany karmnik jednokrotnego użytku (moje rajstopy plus ziarna i karmnik gotowy!)


Jeśli ktoś z Was chciałby się poczęstować takimi gotowymi zadaniami na konkretny dzień zerknijcie poniżej.



Jak Wam się podoba nasz kalendarz?



środa, 2 listopada 2016

Radość z każdego dźwięku

To uczucie radości...

Nie, tym razem nie myślę o tym, które pojawia się, gdy patrzę na słodkie buzie moich dzieciaków.

Nie, tym razem nie myślę o tym, które pojawia się, gdy mąż bezinteresownie w przelocie muśnie mnie dłonią.

Dziś króluje uczucie radości, które nam - mamom, może czasem zapaść w niepamięć. Całe szczęście zdarzają się takie wieczory jak ten dzisiejszy. Wieczory, gdy mama ma wychodne. Ale nie takie ot... na kawę z koleżakami, albo jeszcze inną bezę. To radość z odkurzenia tych zakamarków duszy, które w codzienności matki pracującej często zostają przykryte jak ziemia w parku usłanym jesiennymi liśćmi.

Moja dusza dziś ożyła. Ożyła dzięki dźwiękom muzyki na żywo.

Tak, to prawda - co niedzielę mam styczność z muzyką na żywo. W tej materii nie tyle liczy się jednak dusza, co duch.

A dziś... znów przypomniałam sobie jak to jest po prostu wczuć się w muzykę; odkryć na nowo piosenki znane sprzed lat w fascynujących aranżacjach. Jak to jest być zaskoczoną nietuzinkową wokalizą, dodam męską wokalizą! Jak to jest nie móc przestać tupać nogą, klaskać w dłonie i poddać się atmosferze kreowanej nie tyle przez publikę co przez Osobowość sceniczną. Jak to jest wsłuchać się na nowo w tak szeroką gamę dźwięków saksofonu, kontrabasu, perkusji czy pianina... Jak to jest obserwować niebywałe połączenie umiejętności śpiewania z tym "czymś" czym nie każdy artysta może się pochwalić.  On może. Dziękuję!


#KubaBadach #TributeToAndrzejZaucha #32GłogowskieSpotkaniaJazzowe


środa, 12 października 2016

Świadome Małżeństwo

Termin "świadome rodzicielstwo" rozgościł się na dobre w społecznej świadomości. Powstają publikacje o takim tytule, zakładane są instytuty, nagrywane audycje radiowe. I choć uważam temat za ważny myślę sobie, że zdominował on przestrzeń publiczną na tyle, że zepchnął inny, ważny "twór" na boczne tory.

Tworem, który mam na myśli jest relacja niezwykła, choć tak powszechna. Relacja męża i żony.

Jedną z wrześniowych sobót spędziliśmy na warsztatach dla małżeństw organizowanych w moim kościele. Niestety osobno, bo bostonka na tyle pokrzyżowała nam plany, że nie było opcji, by zostawić chorą Leę pod opieką innej osoby. Wymieniliśmy się więc w połowie dnia, by wieczorem usiąść i przegadać temat. Każdy przecież wie, że kluczem do budowania jakiejkolwiek relacji jest szeroko rozwinięta komunikacja. Jak jednak często rozmawiacie ze swoim współmałżonkiem wprost o Waszych oczekiwaniach, o tym co Was boli, cieszy itd.? My właściwie często:) Przyznać jednak muszę, że są tematy o których rozmawiać nam jakoś ciężej, niechętniej, rzadziej.

Warsztaty, prowadzone przez profesjonalistów -  terapeutów chrześcijańskich, odświeżyły nam kilka prawd dotyczących małżeństwa. Ten post byłby naprawdę długi, gdybym pozwoliła sobie na wypisanie wszystkich cech, które wspólnie ustaliliśmy odnośnie tego czym małżeństwo jest, a czym nie jest. Pozostawię to jednak Waszej interpretacji. Powiedzmy... rzucę wędkę nie łowiąc za Was ryby. Może usiądziecie razem ze współmałżonkiem i zastanowicie się nad tym?

Wyostrzyliśmy jednak pewne przeciwstawienie.
Małżeństwo: przymierze czy kontrakt? 
W przymierzu znajdujemy ofiarność, oddanie siebie, zaufanie i bezwarunkową obietnicę.
W kontrakcie obdarowywanie się jest uzależnione od spełniania warunków.
Jeśli współmałżonek ich nie wypełnia zaczynamy go karać.
Niestety wiele małżeństw zaczyna żyć na zasadzie kontraktu.
Jeśli pilnujemy warunków zaczyna się kontrola, która jest powiązana z naszym poczuciem bezpieczeństwa. Zasada ograniczonego zaufania jest punktem wyjścia do funkcjonowania w małżeństwie kontraktowym.
Przymierze natomiast zawiera obietnicę, którą sobie ślubowaliśmy.
Punktem wyjścia jest danie sobie nawzajem pełnego kredytu zaufania.

Półtora tygodnia temu byliśmy na ślubie mojej koleżanki z pracy. Wspaniale było patrzeć jak kolejna para młodych ludzi decyduje się rozpocząć wspólną podróż na dobre i na złe. Ten moment skłonił jednak do refleksji. Co tak naprawdę znaczy wypowiadane "Tak mi dopomóż Boże wszechmogący..."? Czy w naszej codzienności pamiętamy o tym, że do małżeństwa zaprosiliśmy kochającego Boga? Nasz kredyt zaufania ma mocne oparcie nie tylko w słowie, które sobie daliśmy nawzajem, ale w Bogu. Nasz kredyt ma mocnego Poręczyciela.

Równocześnie z dzieloną radością nowożeńców przeżywam ogromny kryzys w małżeństwie innych znajomych. Staram się zachować zdrowy dystans, by nie przekroczyć granicy, którą sami wytyczyli w tym trudnym okresie. Myślę o nich codziennie, modlę się. Wiem jednak, że przyjęcie daru miłości jest naszym wyborem. To my wybieramy, że nie pójdziemy za impulsem złości, gniewu, pożądania, pokusy...

Mamy za sobą z R. podobne doświadczenia w przeszłości. Też przechodziliśmy kryzysy, które - z pełną świadomością mogę powiedzieć - przetrwaliśmy tylko dzięki ponadnaturalnej mocy Jezusa działającej w naszym życiu. Dziś patrząc w jakim miejscu jesteśmy, jak szczęśliwy i spełniony związek przyjaciół i partnerów tworzymy wiem, że było warto podjąć takie a nie inne decyzje. Wszystkie diabelskie podszepty mówiące "Stało się. Już za późno." mają na celu jedno: rozbić, zranić, upokorzyć. To prawda. To co się stało już się nie odstanie, ale to co ma się stać w przyszłości jest w dużej mierze uzależnione od decyzji małżonków, czasem obojga, czasem jednego... Nigdy nie jest za późno na wybaczenie i przyjęcie wybaczenia. Dopóki jest wola budowania należy się jej uchwycić, by w starości móc się obejrzeć wtecz i powiedzieć: OK, zawaliłem "w czterdziestym piątym", ale potem dzięki Potrójnemu Sznurowi (Księga Kaznodziei Salomona/Koheleta 4:12) przeżyliśmy wiele lat w szczęściu i spełnieniu.


Dzielę się tym z Wami, bo ostatnio temat małżeństwa gdzieś przewija się wokół mnie zarówno w tej radosnej jak i trudniejszej odsłonie. Nie jestem naiwna. Miesiąc miodowy nie trwa całe życie. To od nas jednak w dużej mierze zależy czy będziemy podejmować dialog, będziemy wybaczać, będziemy dawać drugą szansę, będziemy szukać rozwiązania kryzysów, tak by ostatecznie być wiernym danemu słowu: "dopóki śmierć nas nie rozłączy".


niedziela, 18 września 2016

Fenomen Kici Koci

Książeczki. Nasza - niespełna 16-miesięczna - Lea uwielbia je wertować. Z zainteresowaniem obraca każdą kolejną stronę marszcząc, w sobie tylko znany sposób, brwi jakby odkryła właśnie Amerykę. Oczywiście skupienie to adekwatne jest do jej wieku, zatem trwa jakieś trzy sekundy. Po chwili uwaga skoncentrowana jest na czymś innym. Cieszy mnie jednak fakt, że od małego lgnie do książek. Już sobie powiedziałam, że na któreś tam kolejne urodziny dostanie ode mnie w prezencie całą sagę Ani Z Zielonego Wzgórza, w której to ja zaczytywałam się będąc dziewczynką. Ciekawe czy też będzie podkochiwać się Gilbercie?:)

Póki co swoim małym paluszkiem wskazuje na półki z książkami z błagalnym spojrzeniem mówiącym - Nie dosięgnę. Ściągnij mi proszę tę książkę. Ściągam zatem z górnych półek różne pozycje. Wśród nich serię o Kici Koci kupioną dla Leona w zeszłym roku.


O książeczkach opisujących codzienność małej kotki dowiedziałam się dzięki rewelacyjnym przeglądom biblioteki malucha i przedszkolaka na blogu Matka Wariatka. Przekonała mnie ich długość, a raczej krótkość (w sam raz do poczytania trzy-czterolatkowi przed spaniem); cena (bardzo przystępna) oraz to, że przedstawia naszą polską rzeczywistość w prostych zdaniach adekwatnych do poziomu pojmowania przez przedszkolaka.






Kotka odwiedza przedszkole, poznaje strażaka czy policjanta, gotuje, sprząta, jedzie w podróż pociągiem... można by wymieniać i wymieniać. Wydawnictwo Media Rodzina wypuściło na rynek całą serię i co jakiś czas ubogaca ją o kolejne pozycje.




W lutym, w ramach prezentu urodzinowego, moja trzyletnia bratanica otrzymała pakiet kwadratowych książeczek o kotce. Dziś - ponad pół roku później - moja bratowa na pytanie "co moglibyśmy kupić Lence na gwiazdkę?" (tak wiem, jest wrzesień, a ja już zaczynam myśleć o prezentach świątecznych...) błagalnym głosem, bez zastanowienia odpowiada: - Kolejne książeczki o Kici Koci! Już znam na pamięć wszystkie, które mamy, a Lenka nie ustępuje i codziennie chce by czytać jej od nowa i od nowa o tym jak Kicia Kocia zakłada zespół muzyczny, mówi 'dzień dobry' czy bawi się na placu zabaw.


W przedszkolu mojego Leona piątek jest dniem, w którym dzieci mogą przynosić swoje zabawki. Tydzień temu oprócz ukochanego królika Leo przyniósł dwie książeczki z serii o Kici Koci. Z jego opowieści wynika, że panie czytały je dzieciom. Jak myślicie? Przedszkolaki złapały bakcyla?


czwartek, 18 sierpnia 2016

Wrocław - podróż sentymentalna

Dawno... oj bardzo dawno nie czułam się tak jak w ostatni poniedziałek. Co ciekawe, uczucie o którym właśnie piszę, nawiedziło mnie zupełnie nieoczekiwanie. A był to dzień z grubsza zaplanowany. Jakże jednak fascynującym jest fakt, że nie wszystko w życiu da się przewidzieć. I oto ja właśnie sama sobą zostałam zaskoczona. A konkretniej, uczuciem przywołanym wspomnieniami miejsc, ulic stolicy regionu w którym mieszkam...

Wrocław (bo o nim mowa) odwiedzam średnio kilka razy w roku. Odkąd jesteśmy mobilni,a będzie to już około dekady, jeździmy tam wyłącznie samochodem; zwykle do rodziny lub przyjaciół. Tym razem również wszystko odbyło się w powyższej normie. Po przegadanej nocce, wraz ze znajomymi, postanowiliśmy jednak zrobić sobie wycieczkę i z przedmieść udaliśmy się pociągiem w stronę dworca głównego. Tak, wiedziałam, że jest po remoncie. Wiedziałam, że mogę spodziewać się świeżego powietrza, czystej posadzki i odmalowanej elewacji.  Ba, nawet windy się znalazły!



Jednak to czego doświadczyłam po przekroczeniu monumentalnych drzwi wyjściowych z budynku dworca Wrocław Główny powaliło mnie na łopatki. Retrospekcja wspomnień, buchające uczucia, młodzieńczy stan zakochania! Te mury to widziały. Słynny neon 'Dobry Wieczór We Wrocławiu' mrugał zalotnie, gdy lata temu - dokładnie dwanaście (!) - odwiedzałam mojego chłopaka, później narzeczonego, dziś męża ma się rozumieć, w akademiku Politechniki przy Górnickiego. Jak skoczek o tyczce albo mistrz tańca towarzyskiego w brzuchu motyle zaczęły latać. A ja oszołomiona tym nawałem uczuć z rozrzewnieniem wylewałam z siebie ten zachwyt, tę myśl ulotną w słowach: - Rysiek, a pamiętasz to? A pamiętasz to?!



Dwanaście lat później rzeczywistość się zmieniła. Bo oto dworzec odzyskał piękny blask, plac przed nim z PRL-owskiego postoju taksówek i chaotycznie zaaranżowanej przestrzeni zmienił się nie do poznania, przypominając bardziej jakieś niemieckie miasto, ot Drezno choćby. No i my... dwanaście lat starsi; bogatsi o dwa największe skarby, o lata doświadczeń w relacji małżeńskiej, kochający się wciąż tak samo, a jednak inaczej... dojrzalej.

Ruszyliśmy... w miasto! Tym razem innymi ścieżkami, z zaplanowaną inną niż dekadę temu destynacją uwzględniającą atrakcje dla najmłodszej obsady wycieczki. A jak Wrocław to słynne krasnale, które co jakiś czas zerkały czy aby w mych oczach widoczna jest jeszcze iskierka niewysłowionej radości.


Niesiona na fali pięknych wspomnień przemogłam nawet niechęć do karuzeli i wylądowałam z trójką bąbli w złotej karocy w Parku Staromiejskim. W głowie kręciło mi się tylko z jednego powodu: jaki piękny dzień! jakie piękne wspomnienia!


Leo z kolegą Antkiem jak prawdziwi wycieczkowicze zajadali się gotowaną kukurydzą, a mnie znów przeszył dreszczyk emocji, bo wiem przecież jak mój mąż ją uwielbia!



Z Parku Staromiejskiego ul. Teatralną i Świdnicką doszliśmy na Rynek, który ominęliśmy zgrabnie by dotrzeć do kolejnego celu naszej podróży. Faktem jest, że nie był to cel sentymentalny, a zupełnie nowe dla nas miejsce, które z czystym sercem polecamy.



To Manufaktura Balduno przy ul. Wita Stwosza 15 serwująca lody, które zamiast mleka czy śmietany bazują na inulinie - naturalnym prebiotyku. Są więc bezpieczne dla wegan, ale oczywiście i my cieszyliśmy podniebienia ich wyrafinowanym smakiem. Smakiem przez duże "S", bo słodyczy właściwie nie czuło się wcale, jednak rekompensatą była intensywność doznań pistacji, czekolady malin czy wanilii.



Ponieważ bary mleczne, w których od czasu do czasu stołowaliśmy się z Ryśkiem w czasach studenckich były oddalone dość znacznie od Starówki (nie licząc Misia, przy przechodzeniu obok którego, na wspomnienie naleśników znów jęknęłam z zachwytem), a kolejki z racji dnia wolnego od pracy wydawały się nie mieć końca, wydelegowaliśmy gospodarza wycieczki do zakupu oldschool'owego fast foodu z baru Misz Masz patrz: pierogów ruskich i frytek, które następnie skonsumowaliśmy na ławce na jednej z dość licznie zaludnionych uliczek przy Uniwersytecie.


Po szybkim opróżnieniu zapasów mleka gdzieś na ławce przy placu zabaw (trzeba było zadbać o to, by "Lea cycoholik" miała również miłe wspomnienia z tej wycieczki;) nasze nogi skierowaliśmy w stronę Dworca Świebodzkiego. Mijając Rynek, plac Solny, Synagogę Pod Białym Bocianem i fosę dotarliśmy na plac Orląt Lwowskich. Tam czekała największa atrakcja tego dnia: Kolejkowo, czyli największa makieta kolejowa w Polsce. Dla dwóch małych fanów pociągów to miejsce wydało się rajem, a i pozostali uczestnicy wycieczki cieszyli oko niebywałą precyzją wykonania i efektami ogromnej pracy manualnej modelarzy.










Każde wypatrzenie jakiegoś smaczku dawało nam satysfakcję i wprowadzało w zdumienie nad ludzką myślą technologiczno-artystyczną!



W jednym ze skrzydeł na piętrze (by the way, miniatura to słowo wielce nieadekwatne, bowiem makieta mieści się  na 260 metrach kwadratowych!) w pomniejszeniu dało się podglądnąć zajezdnię, kamienice mijane dwanaście lat temu tuż przy wjeździe na dworzec, gdy przebierając nóżki czekało się tylko na to, by znów zobaczyć ukochanego czekającego na peronie. Nawet tu, w miejscu, które miało być atrakcją dla najmłodszych pierwiastek nostalgicznego uczucia narzeczeńskiej miłości dał o sobie znać.









Na przedmieścia wróciliśmy już autobusem miejskim, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić chłopcom ten dzień (wycieczki autobusowe są dla Leona bowiem nie lada przyjemnością!). Późnym wieczorem wracaliśmy do oddalonego o sto kilometrów miasta rodzinnego. Za kierownicą oczy mi się przymykały. Nie wiem jednak czy to przez to, że wcześniejsza noc była w połowie przegadana, czy może przez mega dotlenienie podczas całodniowego bądź co bądź przebywania na powietrzu; a może po prostu moja podświadomość mówiła jedno: zamknij oczy i przenieś się znów do tych miejsc, splotu dłoni, do uczuć, które w takiej postaci już nigdy nie wrócą. Będą bowiem ewoluować, dojrzewać. Jednak wspomnienie o nich przeniesie cię co jakiś czas w piękną podróż... sentymentalną podróż do przeszłości...