poniedziałek, 28 grudnia 2015

To Jedno Zdjęcie

Oj... a ja nawet Wam nie złożyłam życzeń świątecznych... Ale to chyba dobrze o mnie świadczy, że nie siedziałam na blogu tylko oddawałam się budowaniu relacji rodzinno - przyjacielskich w te Święta, prawda? :) Nie zrobiłam też zdjęć minimalistycznie, aczkolwiek bardzo w moim guście, opakowanych prezentów, które ucieszyły kilka bliskich mi osób. Nie zrobiłam do tej pory zdjęcia choinki, lepionych przez męża uszek czy smażonej w środku nocy ryby. Nawet na świątecznym spacerze zdjęć nie zrobiliśmy. Tym razem po prostu cieszyliśmy się leniwie sobą, tylko jedną chwilę poświęcając na zrobienie pamiątkowej fotografii. Bo to w końcu pierwsze Święta we czwórkę!


sobota, 19 grudnia 2015

Zwolnić przed metą

Czytam w blogosferze o kieracie, o bieganiu, zakupach i innych przedświątecznych gorączkach. A u mnie jakoś tak "zwyczajnie", na swój sposób spokojnie. Dokupuję ostatnie prezenty. Z mamą usiadłyśmy wczoraj i stworzyłyśmy plan przyszłego tygodnia. To taka swoista rozpiska co kto robi każdego dnia, by nic nikomu nie umknęło i by jedna osoba nie była obarczona wszystkim.

Czekam na te Święta z kilku ważniejszych powodów niż ryba po grecku czy pierwsza gwiazdka.

Ot, choćby dlatego, że w końcu zobaczę moich Przyjaciół, którzy przylecą z Anglii! Odliczam dni...
Ot, choćby dlatego, że już za moment kupimy żywą choinkę i znów będę świadkiem fascynacji naszego 3-latka, gdy będzie mógł na niej wieszać różne ozdoby.
Ot, choćby wigilijne rozpakowywanie prezentów przez dzieci. Wspaniale będzie widzieć jak te małe marzenia o których mówiły wprost (jak to dobrze, że jeszcze nie nabyły dorosłej umiejętności mówienia między wierszami) spełnią się tego wieczoru.
Ot, choćby włączenie Polsatu i spotkanie z Kevinem. Tak, dla niektórych to może słabe, ale jestem z rocznika 1983. Lata 90-te mocno ukształtowały moje poczucie po-kolacyjno-wigilijnego chillout'u:)

Tymczasem wyczekuję ostatnich kurierów i smsów z kodem do Paczkomatu. Na poczcie stoję cierpliwie w kolejce pękając z dumy, gdy pani za mną pyta czy mój bobas uśmiechający się szeroko z wózka jest zawsze taki grzeczny. Zapisuję grafiki świąteczne udostępniane przez inne blogerki (kiedy ja stanę się tak kreatywna?) i mówię sobie, że czas je wydrukować. Obmyślam jak tu zapakować prezenty, by były zgodne z estetyką, która ostatnio trafia w mój gust.

I tak powoli, spokojnie planuję dobić do czwartku, by móc cieszyć się tym co tak ważne: czasem z rodziną i przyjaciółmi; czasem w którym po raz kolejny uświadomię sobie jak cudowny dar otrzymaliśmy w fakcie przyjścia Jezusa na ten świat!



Ten poster znaleziony na blogu One Little Smile dziś jakoś nadzwyczaj pasuje mi do historii Bożego przyjścia na ten świat. Małym początkiem niech będzie stajenka w Betlejem. A wielką rzeczą? Zbawienie w Jezusie!

niedziela, 13 grudnia 2015

Amoniaczki. Alternatywa Dla Świątecznych Pierniczków

W zamierzchłych czasach, gdy blogerki nie prześcigały się jeszcze w publikowaniu przepisów na świąteczne pierniczki - ba! gdy nie było dzisiejszych blogerek, blogów i w ogóle internetu (!) - Święta nad Wisłą, Odrą i Wisłokiem pachniały nie przyprawą do piernika a amoniakiem. Wystarczyło z pokorą znieść ten ostry zapach wypełniający całe pomieszczenie, by móc cieszyć się smakiem kruchych, cienkich ciasteczek.

W tym roku postanowiłam zdradzić pierniczki i upiec właśnie amoniaczki. Rodzice zwykle przywożą je od mojej babci, gdy jadą w odwiedziny ze świąteczną wizytą. Mama opowiadała mi, że gdy była dzieckiem również w jej domu często gościły. A gdy wraz z Leonkiem poczęstowaliśmy ostatnio nimi naszą sąsiadkę usłyszeliśmy: - Moja teściowa też takie piekła. Wygląda więc na to, że w czasach powojennych, w latach komunizmu i w ogóle w dniach o których dzisiejszej młodzieży nawet się nie śni (tak, kiedyś w Polsce nie było dostępu do Kinder Niespodzianki!) amoniaczki znał każdy.

W sobotni wieczór zabraliśmy się więc za pichcenie wraz z moim trzylatkiem. Uroczo było usłyszeć: - Panie Kucharzu, czy już mogę wycinać? :) Oczywiście zapał z wycinania szybko skoncentrował się na przybijaniu pieczątek, by chwilę później przeskoczyć na zbieranie "ciastowych odpadów". Potem było posypywanie mąką stołu i wszystkiego wokół. Nie dało się też przejść obojętnie obok wałka. Zatem pomocnik kucharza spisał się na medal, a ciasteczka - choć tak proste - smakują wyśmienicie do gorącej Inki z mlekiem.





W ostatnich dniach próbowaliśmy dwóch przepisów i ten, który podaję poniżej okazał się być strzałem w dziesiątkę.


Wszystkie składniki należy razem zagnieść, ciasto cienko rozwałkować i wycinać z niego ciasteczka. Piec w temperaturze 180-190 stopni około 11-15 minut (do momentu zarumienienia).

Zatem sobotni wieczór, choć końcem końców męczący, zaliczyć należy do udanych. Ubogacił on nie tylko puszkę w domowe smakołyki, ale przede wszystkim relacje rodzinne w kolejne magiczne momenty, które już teraz budują wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa. Tak jak moja mama i sąsiadka dziś mówią, że pamiętają amoniaczki tak mam nadzieję, że za jakieś czterdzieści lat mój syn będzie z uśmiechem na ustach wspominał ich smak i ten niezwykły wieczór w roli Pomocnika Kucharza:)

Ręka do góry kto zna amoniaczki?!

sobota, 12 grudnia 2015

Kłująca W Oczy Lista Prezentów

12 dni do Wigilii. Czas się ogarnąć! Czas by na liście prezentowej pojawiło się więcej krzyżyków oznaczających: tak, to mam już zrobione/kupione. Póki co grudzień płynie "leniwym" torem, jeśli tak w ogóle może powiedzieć mama dwójki maluchów. Niedobory snu dawały się ostatnio we znaki i pewnie stąd brak realizacji niektórych małych celów.

Zatem kilka dni temu na tablicowej ścianie w kuchni pojawiła się lista bliskich nam osób: rodziny i przyjaciół. Brak krzyżyków przy większości imion tak kłuł mnie w oczy, że postanowiłam zakasać rękawy i postarać się, by puste pola zapełniły się jak najprędzej.


Taka lista działa na mnie motywująco, więc polecam ją każdemu kto jest w lekkiej prezentowej rozsypce. Wciąż jeszcze mam wiele do zrobienia w tej materii, ale zapewniam: wyrobię się z wszystkim! Niestety już nie w listopadzie, jak to sobie co roku obiecuję...

O tyle jest trudniej, że myśleć muszę również o podarunkach dla samej siebie:) Bowiem po kolejnym pytaniu od mamy "co chcesz dostać w prezencie?" usłyszałam kwotę i zdanie: "kup sobie coś sama, daj mi, ja zapakuję i będziesz się cieszyć z tego, że dostaniesz coś co naprawdę chcesz". Do teraz mam mieszane uczucia co do takiego podejścia do sprawy. Z jednej strony najpiękniejsze w prezentach jest jednak to, że ktoś poświęcił czas, by pomyśleć o Tobie, by pochodzić po sklepach, poserfować w internecie, by pomyśleć z czego byś się cieszył/a... Z drugiej jednak strony otrzymanie gotówki za którą kupisz sobie coś co końcem końców sprawi Ci radość nie powinno być czymś złym...

Tak właśnie sobie wmawiam odkąd ostatnio przyjaciółka uświadomiła mnie, że jestem ewenementem prezentowym, który podniósł wysoko poprzeczkę myśląc o bliskich z wyprzedzeniem, zapisując pomysły w ciągu roku itp. Jak widać na powyższym zdjęciu moja poprzeczka troszkę opadła w dół i muszę z tym żyć. Zatem prezent od rodziców sobie już kupiłam i wiem, że sprawi mi on radość:)

A Wy już macie swoje listy zapełnione? Bo ja pędzę zapełniać moją krzyżykami!

piątek, 4 grudnia 2015

Pomocnica Mikołaja zdradza sekret paczek dla przedszkolaków

No tak, miesiąc mnie tu nie było. Nie to żebym próżnowała przez ten cały czas! Co to to nie! Poza byciem full-time mamuśką angażuję się w różne aktywności pozadomowe, ot taka ma natura. I choć obecnie jest to o tyle trudniejsze, że większość rzeczy robię po nocach, to jednak cieszę się, że wciąż mi się chce! I tak, jeszcze we wrześniu, na pierwszym spotkaniu rodziców w przedszkolu zostałam przewodniczącą trójki klasowej. Spotkało się to z pewnymi uśmieszkami i komentarzami znajomych mających starsze dzieci w stylu: 'w co ty się wpakowałaś', 'rób póki jeszcze ci się chce' itd. A ja właśnie na przekór mówię: tak, chce mi się! Zakres obowiązków nie jest aż na tyle szeroki, by mu nie sprostać nawet będą mamą przedszkolaka i półrocznego bobasa.

Zatem właśnie zakończyłam misję: Pomocnicy Mikołaja! Dziś przed południem przedszkolaki z grupy 3-latków, w tym nasz Leon, zostały obdarowane przez pana w czerwonym kubraczku małymi paczkami. Podejmując się tego wyzwania wzięłam sobie do serca jedną zasadę: wszystkim się nie dogodzi! Jestem tego świadoma, choć po cichu mam nadzieję, że jednak więcej będzie dzieci (i rodziców!), którzy będą się cieszyć z tego co otrzymali.

A co otrzymali? Od początku, razem z Iwoną i Moniką z naszej trójki (dzięki kobietki za wsparcie i pomoc), byłyśmy zgodne, że lepiej jest kupić jedną, konkretną rzecz niż kilka chińskich dupereli. Ponieważ budżet ograniczony był do 20 zł na dziecko celowałyśmy w naszych poszukiwaniach raczej w książki, choć pojawiły się też propozycje zabawkowe. Zwyciężyła jednak Wielka Księga Przedszkolaka Od Malucha Do Starszaka wydawnictwa Papilon.

 

 

 

 

To pozycja o tyle ciekawa, że zawiera w sobie 365 zadań i zagadek na każdy dzień roku. Angażuje też rodziców, by każdego dnia spędzili ze swoim dzieckiem high-quality time. A właśnie takie postawy, szczególnie w dzisiejszym zabieganym świecie, warte są promowania przy każdej okazji.

Do książki dołączyłyśmy kolorowankę w temacie świątecznym oraz czekoladki.


 


Taki to zestaw spakowany został w szary papier, który następnie przyozdobiły tematyczne tasiemki zakupione w ubiegłym roku w Lidlu.

 

Na każdej z paczek przykleiłam ręcznie zrobione domki z imieniem i nazwiskiem dziecka, a całość dopełniły białe kropeczki imitujące płatki śniegu. Ten patent odkryłam niedawno w sieci. Wystarczy stary ołówek z gumką i biała farba. Rewelacja. 

  

Potem tylko nocne konspiracyjne suszenie kropek na podłodze w salonie tak by jeden z przedszkolaków nie wykrzyknął Mikołajowi prosto w twarz: - Widziałem takie paczki u mamy na podłodze ;)



Za pozostałe kilka złotych przygotowałam też małe podziękowanie dla Mikołaja: maślane ciasteczka, które jak wiadomo jegomość uwielbia z mlekiem. 

 

Mam nadzieję, że mój debiut w roli Pomocnicy Mikołaja nie wyszedł najgorzej.  A tymczasem lecę do Paczkomatu po odbiór 'aupobusu na biało i na czerwono', bo jedno czego się obawiam to tego czy Leo nie będzie rozczarowany książką skoro w liście do Mikołaja poprosił właśnie o autobus... Kto to wiedział, że Mikołaj zaliczy falstart i zamiast w Mikołajki przybędzie w Barbórkę? ;)

czwartek, 5 listopada 2015

O mamie mama

Wracam pamięcią do dawnych lat i mojej ulubionej reklamy cukierków. Słowa "Dziś sam jestem dziadkiem, więc cóż mógłbym dać swojemu wnuczkowi jeśli nie moje Werther's Original?" do dziś wzbudzają moje ciepłe skojarzenie pełnej pokoju twarzy dziadka występującego w tym filmie reklamowym. I choć to wstęp o dziadku, dzisiejszy nocny wpis przewrotnie będzie o babci, a właściwie o mamie. Mej mamie.

We wtorek właśnie Ona - mama ma, świętowała okrągłą rocznicę urodzin. Ten wyjątkowy moment jej życia skłonił mnie do przemyśleń i zmotywował do sprawienia jej małych przyjemności. Spokojnie, nie kupiłam jej cukierków Werther's Original:)

Zaczęłam od konspiracyjnego wypieku tortu przy nieocenionym udziale jednej z moich dwóch bratowych Mart (nie wiem czy uwierzycie, ale jest nas trzy: ja Marta, żona mojego brata Roberta - Marta i żona mojego brata Pawła - Marta!) Potem był obiad w rodzinnym gronie powiązany z zakazem przygotowywania czegokolwiek przez mamę. Zadanie było proste: miała usiąść i pozwolić na to by ją obsługiwano. Czy aby na pewno? Czy to proste dla kogoś kto całe życie służy innym? Czy to łatwe dla kogoś kto z otwartym sercem i bez zniechęcenia gotuje, zaprasza, serwuje i jeszcze do domu co nieco spakuje? Widziałam jak się męczy tym "nic-nie-robieniem", ale chciałam by choć jeden raz usiadła i odpoczęła. Konspiracyjny plan niespodziankowego wniesienia tortu omal nie spalił na panewce, gdy niezauważona chciała choć wynieść szklanki do kuchni. Ale ufff... udało się! Gromkie sto lat, świeczki, życzenia i uśmiech... Myślę, że głównie spowodowany tym, że miała nas wszystkich razem, przy sobie.


Rzecz działa się pięć dni przed właściwymi urodzinami, gdyż tylko wtedy wszyscy mogliśmy zjechać się do domu rodzinnego i być razem. Trzy dni przed godziną zero pojawiliśmy się ponownie z prezentem. I znów konspiracja. - Mamo, masz jeszcze gdzieś na ogrodzie lubczyk? Chciałam do rosołu dodać, a nie wiem gdzie go szukać. Wychodzimy na ogród a tam...


... niespodzianka! Widzę lekki strach. "Czy ja będę umiała jeździć; tak dawno już nie..." By chwilę później wskoczyć na swój nowy rower jak zawodowiec, w biegu! Wow! Pełen szacun. Ja tak nie potrafię! Ale to ponoć stara szkoła:)

Ten okres to też czas publicznego podziękowania mamie za to, że dzięki niej ja i R. możemy grać i śpiewać w zespole w naszym ukochanym kościele. Gdyby nie gotowość mamy-babci do zajmowania się wnukami wtedy, gdy my jesteśmy na scenie, pewnie w ogóle nie mielibyśmy możliwości na niej stać. A tak... cicha, niewidoczna służba jednej kobiety okazuje się być tak ważną!

No i w końcu 3 listopada, dokładnie ...dziesiąt lat od jej narodzin. Przyjeżdża do mnie (rowerem, a jakże!) i zabiera Leę na spacer, bym ja w spokoju mogła pracować nad korektą książki taty. Znów służy. Postanawiam zabrać ją gdzieś na kawę, a ona się wzbrania. Pod lekkim przymusem udaje mi się ją jednak zaciągnąć do knajpki tuż obok, za rogiem. Jemy gofry. Na zmianę, bo w między czasie najmłodsza z rodu budzi się i domaga swojego "gofra":)

Myślę sobie, że człowiek, który wciąż daje musi też czasem nauczyć się brać. Tak wiem: bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać niż brać. Rozumiem to doskonale, bo kocham dawać te drobiazgi, te smsy, te podziękowania za rzeczy, których inni może nie zauważają. A jednak może przewrotnie chcę dać jej lekcję przyjmowania tego co inni dają, nawet jeśli są to tylko-aż gofry. Bo przecież chodzi tu o coś więcej niż tę bombę kaloryczną z owocami dla niepoznaki. Chodzi o tę chwilę, gdy my: babcia - mama - córka jesteśmy razem i nie robimy nic poza sprawieniem sobie małej przyjemności.

Oczywiście są poglądy, których nie podzielamy czy niuanse w których się różnimy. Ale przecież dzieli nas pokolenie, a to wiele tłumaczy:) Gdy jednak, zamiast "ile nas dzieli" pomyślę "ile nas łączy" za dziadkiem z reklamy Werther's Original mogę powiedzieć:

"Dziś sama jestem mamą, więc cóż mogłabym dać moim dzieciom jeśli nie serce sługi odziedziczone po mojej mamie... Jeśli nie serce otwarte na drugiego człowieka... Jeśli nie umiejętność dzielenia się tym co mam... Jeśli nie odwagę do mówienia tego co myślę... Jeśli nie opiekę, którą otaczasz bliskich..."

Dziękuję Ci Mamo. Cieszę się, że jesteś taka jaka jesteś. Sto lat! Kocham Cię.





środa, 28 października 2015

Związanie czy uwiązanie?

Jedna literka a tak wiele może zmienić w odbiorze słowa "wiązanie". Czuje się bowiem tę różnicę w odbiorze słowa Związanie - jakże pozytywny przekaz, nieprawdaż?, a Uwiązanie - niosące za sobą faktor umęczenia, żmudnego zmagania się z czymś co nam ciąży...

A tak, to właśnie tuż po zakończeniu ciąży, stanu błogosławionego czy jak go tam inaczej zwał, rozpoczęła się moja, druga już w życiu, przygoda z "wiązaniem"... Więź bowiem, którą buduje się z niemowlakiem przez karmienie piersią okazuje się nie być jedynie teorią zafiksowanych na tym punkcie Pań Matek (tak właśnie ostatnio woła na mnie nasz trzylatek... "pani matko!"), ale faktem, który w ostatnim czasie dane mi jest obserwować pod własnym dachem i przy własnej piersi.

Różnica między Leonem a Leą jest taka, że przy moich pierwszych doświadczeniach z karmieniem ponad trzy lata temu wiele rzeczy było dla mnie nowych i zwyczajnie przez brak odpowiedniej wiedzy, a być może również z innych, naturalnych przyczyn, przyszło mi dzielić karmienie Leona między pierś a butelkę z mlekiem modyfikowanym. Tym razem, niesiona doświadczeniem, jeszcze na sali poporodowej postanowiłam zawalczyć o wyłączne karmienie mlekiem matczynym, tym o którego walorach właściwie mówić nie trzeba, bo zakładam, że każdy ma to mocno wbite w świadomość. Udało się! Ponad pięć miesięcy Lea żywi się wyłącznie białą wydzieliną płynącą znad mego serca (!). Efekty są wspaniałe. Przekracza wszelkie normy wagowe. Mając pięć miesięcy waży ponad osiem kilogramów, co tabele z normami wykazują dla dzieci siedmiomiesięcznych. Nasza Pastorowa mówi na nią pieszczotliwie "Drożdżóweczka" co bardzo przypadło mi do gustu:)



Wszystko super tylko, że...

Nie wiem czy to hormony, czy jesienna chandra czy jeszcze coś innego dotąd przeze mnie niezidentyfikowanego, ale w ostatnim czasie doświadczałam nie tylko blasków, ale i cieni tego naszego "wiązania". Związanie, które dzięki tej fizycznej bliskości, ciepłu matki, zapachowi i wszystkim innym pozytywnym czynnikom idącym za karmieniem piersią, zaczęło przeistaczać się w mej świadomości w "uwiązanie". Zdarza się bowiem, że muszę wyjść na jakieś spotkanie, lecz niestety zwykle kończy się to telefonem od męża lub mamy. W słuchawce nie słychać zupełnie "nic", poza niewysłowionym krzykiem naszej córeczki. Zwijam wtedy manatki, przepraszam i spiesznie wskakuję do auta by popędzić w stronę domu. Jeszcze jedna chwila relaksu tylko dla mnie: jazda z samą sobą autem, z muzyką na 3/4 głośności, śpiewaniem i... Jestem, otwieram drzwi do klatki i już na parterze słyszę spazmatyczny płacz mej córeczki. Pędzę po schodach na czwarte piętro, patrzę w jej zapłakane oczy, które wyrażają jakiś taki niemowlęcy wyrzut "jak mogłaś mnie zostawić?" i przytulam. Uspokaja się po chwili, by po pięciu minutach przy piersi zasnąć z rękami uniesionymi do góry i spać tak przez kolejne kilka godzin...

Walczę wtedy z dwoma uczuciami: niewysłowioną miłością do tej ośmiokilogramowej, przesłodkiej drożdżóweczki, a potrzebą choć kawałka przestrzeni dla siebie, wyłącznie dla siebie, bez tego poczucia odpowiedzialności za drugiego, małego człowieka... Nic to. Pozostaje mi czekać cierpliwie jeszcze dwa miesiące, gdy zaczniemy wprowadzać do diety ziemniaczki, marchewki, brokuły i inne szpinaki. Może wtedy będę miała parę chwil więcej dla samej siebie poza tym kwadransem, który co jakiś czas spędzam w suszarni wieszając pranie... tylko ja i klamerki... :)



poniedziałek, 5 października 2015

Proziaki czyli podkarpackie pieczywo odkryte na Dolnym Śląsku

Człowiek uczy się przez całe życie. W dobie internetu i Facebooka lekcje przychodzą czasem mimowolnie i pomagają odkryć wcześniej nieznane. Tak było w jedną z wrześniowych sobót, gdy na profilu bratowej męża zobaczyłam bułeczki a tuż przy nich opis wychwalający prostotę ich przygotowania i zalety smakowe. Jak się okazało owe bułeczki to proziaki (nie mylić z Prozac'iem:) - pieczywo pochodzące z Podkarpacia.

Długo nie minęło, gdy przeprowadziłam z mamą mą rodzoną rozmowę zapytując jak to się stało, że mama - pochodząca z Krosna, notabene na Podkarpaciu - nigdy nie robiła takich proziaków w naszym domu tu na Dolnym Śląsku! Rodzicielka ma zasłaniała się tym, że w dzieciństwie jej mama tak często to robiła, że zwyczajnie jej się to przejadło, a potem i zapomniało!

Niezrażona jednak tą historią rodzinną postanowiłam proziaki wykonać i... skradły nasze serca! Rzeczywiście prostota ich wykonana i doskonały smak są wystarczającymi powodami do rozACHowania i rozOCHowania się, co też czynię tu: och! ach! och! ach!

Leo, zmagający się w zeszłym tygodniu z zapaleniem dziąseł i aftami w buzi, nie mógł właściwie nic jeść poza Danio i budyniem, bo tak bolała go cała buzia. Jednak gdy w sobotę zrobiłam proziaki, a jego jama ustna zagoiła się na tyle, że ból był mniejszy, pochłonął ich niewiarygodną ilość. Podobnie i w niedzielę... Rosołek został zdetronizowany przez siedem bułeczek rodem z Podkarpacia...

A oto jak wykonać to proste jak drut pieczywo:

500 g mąki pszennej
400 g kefiru / maślanki / kwaśnego mleka
1 pełna łyżeczka sody
1 płaska łyżeczka soli

• Wszystkie składniki zagnieść razem. Ciasto odstawić na 20 minut.
• Ciasto rozwałkować na grubość około 1 cm. Wycinać kółka lub - jak doradziła mi mama - kroić nożem na prostokąty.
• Wycięte formy układać na rozgrzanej suchej (tak! bez grama tłuszczu!) patelni i smażyć do zarumienienia z dwóch stron.
• Można zajadać na słodko, słono, kwaśno... i na sucho. Najlepsze są świeżutkie, ale i następnego dnia będą pyszne!




Kto żyw niech zatem wyciąga patelnię, zagniata ciasto i delektuje się domowym pieczywem! A potem podzielcie się swoimi odczuciami... Szczególnie czekam na wiadomości od czytelników z Podkarpacia hihi. Buziaki!

czwartek, 1 października 2015

Rozterki matki

Zastał mnie październik... chwilę po tym jak już cieszyłam się częstszym stukaniem w klawiaturę. Było to jednak wrześniowe, dwudniowe odstępstwo od normy, nad czym wielce ubolewam. I znów bijąc się w piersi zarzekam się, że częściej będę pisać. Tylko jak tu spełnić obietnicę o pisaniu, gdy czytać nawet jakoś rzadziej się zdarza. To chyba przez to karmienie piersią... O jego dobrodziejstwach rozpisywać się nie będę, bo przecież wiadome są one wszem i wobec. Ale minus odkrywam każdego wieczoru, gdy usypiam Leę przy piersi. Pozycja horyzontalna zwykle przenosi mnie w błogi stan odpocznienia i siły brak już na kreatywne aktywności wieczorne takie jak np. czytanie książek, planowanie tygodniowego menu (obiecuję sobie to już od stycznia!) czy pisanie nowego postu.

Do tego od wczoraj zmagamy się z Leonowym zapaleniem dziąseł i nieznośnymi aftami, które opanowały jego jamę ustną. Biedaczek męczy się, ledwo mówi, ślini się, no i co jakiś czas płacze straszliwie z bólu... Absencja w przedszkolu wiadoma. I choć z tyłu głowy wiem, że jego nadmierna płaczliwość i postawa "wszystko na nie" są głównie wynikiem osłabienia i choroby, czasem jednak żelazne nerwy me puszczają i biję się potem w te moje karmiące piersi, zmagam z myślami jakże to mogłam nad sobą nie zapanować i zamiast przytulić - zganiłam. Kto powiedział, że wychowanie będzie łatwe? Aaaa... no tak, chyba się taki nie znalazł.

Dobrze, że pogoda jeszcze piękna jesienna. Wyjść można na spacer, zaczerpnąć świeżego powietrza, nacieszyć się promieniami słońca i nabrać dystansu do relacji rodzic - dziecko. Wystarczy chwila moment i nieopisane pokłady miłości znów wracają i nic tylko tulić, tulić, tulić trzylatka!

Lea też coraz bardziej interaktywna. Zapowiada się, że będzie równie wygadana jak jej starszy brat. Otóż jak na 4-miesięcznego bobasa wydaje mi się, że potrafi wpaść już w swój niemowlęcy słowotok i choć słodkie to jest jak tort w masie marcepanowej to czasem daje po uszach. Aż się boję co to będzie w tym naszym domu za dwa, trzy lata. Syn gaduła, córka gaduła... Decybeloza wysokich lotów jak mniemam:)

No nic kochani, taki post matczyny dziś...
Zamyśliłam się właśnie i przykładając dłoń do podbródka znów poczułam zapach mleka i dzidziusia...
Do następnego!

Druga połowa września • Parkujemy

sobota, 12 września 2015

Jabłka Pod Kruszonką

Ostatnio zadawałam retoryczne pytanie skąd blogerki-mamuśki mają czas na pisanie regularnie postów, a tu nie mija dwa dni, a ja już z kolejnym:) Sobotni poranek, przed siódmą nakarmiłam Leę i odłożyłam do łóżeczka, gdzie radośni sobie gaworzy, chłopaki śpią, więc wykorzystuję moment...

Dziś trochę kulinarnie, choć guru w tej dziedzinie to ja nie jestem, ale lubię, próbuję i jeśli coś jest proste i pyszne zapisuję do mojego zeszytu z przepisami i chcę się tym z Wami podzielić. Tak też było z jabłkami pod kruszonką, na które przepis w zeszłym roku znalazłam gdzieś w internecie. Ich pierwsza próba wypieku w jednym naczyniu do zapiekania sprawiła, że owoce średnio apetycznie wyglądały po przełożeniu na talerz. Jednak w tym tygodniu z największą przyjemnością mogłam wykorzystać mój prezent urodzinowy od przyjaciół czyli piękne, miętowe kokilki (dzięki kochani!). Deser wygląda estetycznie i smakuje wyśmienicie! A że ostatnio od znajomej dostałam jabłka z jej sadu, nie pryskane, nie faszerowane chemią to do tego jest zdrowo!



Jabłka pod kruszonką

1 kg jabłek
100 g masła lub dobrej jakości margaryny
140 g mąki pszennej
90 g cukru pudru
cynamon (wg uznania)

Zimne masło/margarynę pokroić w kostkę i wymieszać z mąką i cukrem, tak aby uzyskać konsystencję grubego piasku. Schować na chwilę do lodówki.
Jabłka obrać, wydrążyć, zetrzeć na tarce o grubych oczkach i wymieszać z cynamonem.
Owoce ułożyć w kokilkach lub naczyniu żaroodpornym.
Wierzch posypać kruszonką.
Zapiekać w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez 15 minut, aż wierzch zacznie się rumienić.
Smacznego!

I jeszcze kilka słów od cioci dobrej rady:)
• Można wykorzystać jabłka ze słoika (jeśli macie takie zapasy) uprzednio uprażone lub przerobione na mus.
• Taki ciepły deser świetnie przełamują klasyczne zimne lody np. śmietankowe z bakaliami.

A że sezon jesienny za pasem zapewne w wielu domach królować będą szarlotki, musy i inne jabłkowe kompoty. Co jest u Was hitem w tej kulinarnej kategorii? 

Na zdjęciach:
Słoiki Pepco
Kokilki Aldi
Kubek Mrs Home&You

czwartek, 10 września 2015

Jeleniogórski Jarmark Ekologiczny

Podziwiam! Normalnie podziwiam te wszystkie mamuśki blogerki, które w domu mają latorośl z minimum dwoma odgałęzieniami (raz syn i córka, raz dwóch urwisów, a czasem i sklonowane księżniczki) i wciąż znajdują czas, by regularnie co drugi dzień wrzucać nowego posta. Ja Państwa przepraszam, ale ja tak nie umiem. Tyle się dzieje, ciągle coś, ktoś, w głowie myśli sto, że o tym by warto napisać, że tym by warto się z Wami podzielić... Tylko kiedy usiąść i to wstukać w klawiaturę? No ja się pytam: KIEDY?! Niektórzy pewnie by podpowiedzieli, że między jednym a drugim nocnym karmieniem, ale ja tam wybieram spanie i basta!

No ale fakt jest faktem... Ostatni wpis z 31 lipca, a dziś mamy 10 września. Cały sierpień, w związku z Leonowymi wakacjami dzielącymi etap żłobka i przedszkola, był lekko hardcore'owy. Dwójka maluchów na stanie (w tym jeden niemowlak uczący się nowego rytmu życia poza brzuchem i jeden trzylatek miewający swoje humory) no i te upały... Ale daliśmy radę i wszystko wraca do 'normalności' podobnie jak jesienna ramówka w telewizji.

A dziś chcę się z Wami podzielić garścią zdjęć z XXVIII Jarmarku Ekologicznego, który w ostatnią sobotę odbywał się na Rynku w Jeleniej Górze. Jak to zwykle bywa w takich miejscach swoje stragany rozstawili...

• hodowcy ziela wszelakiego


• rękodzielnicy






• bibliofile

 






W to urokliwe miejsce przywiódł nas jednak nie sam jarmark, lecz szczególne wydarzenie w życiu naszej rodzinki: przyjęcie w jej szeregi kolejnej Marty czyli innymi słowy ślub brata mego rodzonego:) Bo wiedzieć musicie tak na marginesie, że takiej rodzinki jak nasza to ze świecą szukać. Ja Marta (brunetka), bratowa Marta (blondynka) i nasz nowy 'nabytek' (kochana nie obraź się za to słowo, wiedz że wypowiadam je z czułością:) bratowa Marta (ruda). Dobrze, że dziesięć lat temu przyjęłam nazwisko męża, bo co dwie Marty S. to nie trzy!

A wracając jeszcze do jarmarku... Wrzesień to miesiąc wielu tego typu wydarzeń. Byliście? Widzieliście? Pozdrawiam deszczowo (aż dziwnie słyszeć jak za oknem krople stukają w szyby)!

piątek, 31 lipca 2015

Nauczycielom już dziękujemy

Stało się! Dziś nasz syn kończy pierwszy, dziewiczy okres życiowej edukacji - dziś bowiem po raz ostatni poszedł do żłobka.

Zastanawiałam się jak to będzie, gdy jednego dnia przyjdzie mu pójść do znanego mu i lubianego środowiska, a następnego ranka pojawić się w nowym przedszkolu. Z pomocą męża mego uświadomiłam sobie jednak, że ktoś kiedyś wymyślił coś tak rewelacyjnego jak WAKACJE. Okres, który pozwoli maluchowi odzwyczaić się od znanego, tak by gładko przejść 1 września do nowej rzeczywistości. Postanowiliśmy zatem zakończyć edukację żłobkową wraz z ostatnim dniem lipca i cały sierpień przeznaczyć na Leonkowe wakacjowanie.

Myślałam jakiś czas o tym w jaki sposób podziękować paniom ze żłobka za ten rok podczas którego nasz pierworodny tak wiele się nauczył i miałam mały dylemat. Wypada coś dawać czy nie? Ktoś mógłby rzec "w końcu to ich praca" albo jeszcze gorzej "za to im płacą". No tak, płacą - ale czy nie przyjemnie jest nawet w swojej pracy być docenionym, usłyszeć magiczne słowo "dziękuję"? Daleka jestem od wydawania fortuny na prezenty. Do dziś z niesmakiem wspominam lata dziewięćdziesiąte, zakończenie trzeciej klasy w podstawówce i ten zegar z kukułką oraz jukę i bodajże jakąś biżuterię, którą otrzymała nasza wychowawczyni za pierwsze trzy lata naszej szkolnej edukacji... Na tamte czasy sporo to wszystko kosztowało, a mnie wydaje się, że wartość materialna nie powinna być najważniejsza.

A że staram się słuchać co ludzie do mnie mówią przypomniałam sobie jak niedawno przy odbieraniu syna ze żłobka usłyszałam od jednej z nauczycielek: "Musi mi Pani sprzedać przepis na te muffinki, którymi Leonek nas częstował z okazji swoich urodzin. Przepyszne były!" Postanowiłam zatem upiec paniom muffinki. Spakowałam je następnie w papierowe torebki i opatrzyłam specjalnym podziękowaniem napisanym ręcznie srebrnym długopisem na czarnym brystolu. Uwieńczeniem była miętowa wstążka. Torebki przygotowałam dla każdej z trzech pań odpowiedzialnych za grupę Muminków:) Znalazła się też czwarta torebka dla wszystkich innych kobietek pracujących w tej placówce. Mam nadzieję, że paniom zrobiło się miło no i że dzisiejsza kawa smakowała dużo lepiej w otoczeniu leonkowego ciasteczka:)






A oto mój sprawdzony, mega łatwy przepis na MUFFINKI BANANOWO-CZEKOLADOWE:

Składniki suche:
3,5 szklanki mąki
1,5 szklanki cukru
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżeczki sody
1 łyżeczka soli

Składniki mokre:
2 jajka
400 g jogurtu naturalnego
1 szklanka oleju
aromat waniliowy

Dodatkowo:
4 średnie banany
1 tabliczka gorzkiej czekolady

• Suche składniki wymieszać razem.
• Mokre składniki wymieszać razem.
• Połączyć suche i mokre składniki.
• Rozgnieść banany widelcem, a czekoladę rozdrobnić nożem.
• Wszystko razem wymieszać.
• Ciasto włożyć do foremek muffinkowych.
• Piec około 25-30 minut w temperaturze 175-180 stopni.

Muszę dodać, że przepis ten dołączyłam oczywiście do torebki dla pani, która o niego pytała:)

A jakie jest Wasze podejście do obdarowywania nauczycieli? Zrzucacie się po dwie stówki na drogie wakacje, czy może tworzycie coś z dziećmi symbolicznie?

Buziaki muffinkowe x

piątek, 24 lipca 2015

Najlepszym Prezentem Wspomnienia

Jak często słyszymy 'Ojej, jaki on już duży' albo 'Rośnie jak na drożdżach', czy też 'Ani się obejrzysz, a maturę będzie pisać'. Rzeczywiście... Czas mknie nieubłaganie. Dzieciństwo naszych pociech zamykamy w kadrach aparatów czy plikach filmowych na wszem i wobec dostępnych urządzeniach elektronicznych. Dotyczy to przynajmniej pierworodnych, bo z autopsji wiem, że drugie dziecko jakoś mniej ogarnięte jest tą manią fotografowania i obfilmowywania. Nie zmienia to jednak faktu, że wspomnienia mają jakby mniej szansy na umknięcie w dzisiejszym świecie. Nie jest to już wyłącznie uzależnione od pojemności naszego mózgowia, jak to było w latach naszego dzieciństwa. Na fotografiach jednak nie wszystko da się uchwycić. Są bowiem sytuacje, które po latach z chęcią opowiadamy jako rodzinne anegdoty i zaśmiewamy się z nich przy wigilijnej wielopokoleniowej kolacji. 'A pamiętacie jak Marta...?' Tylko jak tu je wszystkie spamiętać?

Otóż jest na to sposób! Spersonalizowany zeszyt. Ot taki zwykły, w kratkę, 96-kartkowy, najlepiej w twardej oprawie. Mamy taki dla Leona i właśnie dostaliśmy w prezencie osobny dla Lei. Znajoma, która je podarowała wykonała mały DIY oklejając okładki materiałem i umieszczając na nich imiona dzieci. Pierwszy nasz wpis wyglądał następująco:

"Ten piękny zeszyt dostaliśmy w prezencie od BB 1 października 2012, gdy Leonek miał 11 tygodni. Będziemy w nim zapisywać ciekawostki, anegdoty, wyczyny, postępy itd. związane z naszym synkiem. Mamy nadzieję, że będzie to miła pamiątka dla Ciebie Leon, gdy będziesz go czytał jako dorosła osoba:)
Mama & Tata"

Plan jest taki, by zeszyty te nasze dzieci dostały od nas w prezencie na 18-tkę. Już dziś widzimy, że pewne sytuacje, które wydarzyły się dwa lata temu dawno odeszłyby w zapomnienie, gdyby nie spisano ich w zeszycie. Obecny czas, gdy Leo ma 3 lata obfituje znów w radosne słowotwórstwo i zadziwiające pytania, na które nie zawsze znamy odpowiedzi:) Już dziś się z tego śmiejemy, a co będzie za kilkanaście lat, gdy dzieciaki przyjadą do nas na weekend i wrócimy wspomnieniami do lat ich dzieciństwa?:)

Polecam każdemu stworzenie takiego zeszytu. Nastawić się jednak trzeba na systematyczność.
A Wy? Jakie macie patenty na zachowanie ciekawych rozmów, sytuacji, anegdot?