wtorek, 27 czerwca 2017

Lady Macbeth

Nie sądziłam, że w wieku nieomal 34 lat uda mi się jeszcze zrobić coś w życiu pierwszy raz. A stało się. I to w minionym tygodniu. Pierwszy raz w życiu poszłam sama do kina. Sama ze sobą. Koleżankom dotrzymującym mi zwykle towarzystwa w salach kinowych tym razem jakoś termin nie pasował, albo nastrój bliższy obejrzeniu lekkiej komedii... A bynajmniej nie na komedię proponowałam wyjście.

DKF w naszym lokalnym ośrodku kultury pokazuje regularnie ciekawą kinematografię, której nie uświadczysz w komercyjnym Cinema 3D czy innym Multikinie. Na zakończenie sezonu propozycja padła na pełnometrażowy debiut reżyserski Williama Oldroyda Lady M.


Chociaż rzecz dzieje się w XIX-wiecznej Anglii, a nie jak w książkowym pierwowzorze scenariusza - w Rosji, nie zrobiło mi to zbyt wielkiej różnicy. Właściwie tak samo kocham piękny brytyjski akcent jak i czystą melodię języka rosyjskiego. Dawno jednak nie oglądałam filmu, który zachwyca pięknymi zdjęciami i kadrami skupiającymi uwagę widza nie na zbędnym chaotycznym otoczeniu, ale na grze aktorskiej, która tu ma ogromny przekaz. Dawno nie oglądałam filmu tak oszczędnego w warstwie muzycznej, gdzie napięcie nie jest budowane przez hordę instrumentów smyczkowych i dętych, ale przez piękne ujęcia.


Tematyka na pierwszy rzut sztampowa, bo przecież miłość, pożądanie, pozycja społeczna kobiety i mężczyzny, władza, kłamstwo, intryga... no niby nic nowego... Jednak to przewrotność charakteru głównej bohaterki sprawia, że średnio co dwadzieścia minut zmienia się nastawienie widza do Lady Macbeth. Na początku współczucie wynikające z faktu poniżania jej przez męża, które po chwili zmienia się w niedowierzanie, że żądza cielesna może zwrócić uwagę kobiety na nieokrzesanego i wulgarnego oprycha próbującego skrzywdzić inną kobietę, przeistaczające się w swoistą chęć kibicowania uczuciu, które zdaje się rodzić między kochankami, aż po wściekłość, gdy kolejne wydarzenia potwierdzają regułę 'po trupach do celu'.



Głupotą było by opowiedzieć Wam tu całą historię. Powiem więc może trochę przewrotnie, że największym fenomenem tego filmu jest fakt, że oddziałowuje na ludzi, którzy go nie oglądali. Poruszona złożonością postaci opowiadałam fabułę trzykrotnie: na świeżo po powrocie z kina mężowi, następnego poranka w pracy dziewczynom w biurze i trzy dni później na imprezie towrzyskiej szerszemu gronu przyjaciół. Praktycznie w każdym z wyżej wymienionych przypadków nawet jeszcze długo po skończeniu rozmowy na ten temat ktoś nagle wyskakiwał z kolejnym pomysłem motywującym takie a nie inne zachowanie tytułowej Lady Macbeth.

W Polsce film będzie miał premierę 30 czerwca (tak, na prowincji też czasem mamy pokazy przedpremierowe, a co!), a gdyby ktoś się spóźnił to w Los Angeles i w Nowym Jorku 14 lipca :) Gorąco polecam!



niedziela, 18 czerwca 2017

12 lat

Przecież wiem, że taki jest. Wiem, że nie przykłada wagi do dat, rocznic, urodzin. Że najchętniej w dniu swoich własnych zapadłby się pod ziemię i pojawił ponownie dzień później. Wiem, że w tej materii wypełnia się u nas zasada "przeciwieństwa się przyciągają". Wiem, że fakt, że rok temu zupełnie zapomniał o rocznicy ślubu nie było złośliwością z jego strony. Wiem, że właściwie każdy dzień pełen miłości, troski i opieki mogłabym z powodzeniem nazwać "rocznicą". Przecież to wiem...


Dziś mija dwanaście lat od naszego ślubu. Przy ogólnej tendencji do późnego zamążpójścia przyznać trzeba, że jak na nasz wiek (w granicach 30-40:) to całkiem niezły staż. Tacy młodzi, a tyle lat razem! ;) I mimo, że o moim mężu wiem wszystko to o czym Wam napisałam na początku, to jednak - przyznaję bez bicia - odezwał się we mnie ten zły pierwiastek kobiecej natury.

Świętowanie w tym roku postanowiłam zbojkotować!

Gdyby jednak przyjąć opcję, że to wcale nie "ciemna strona kobiecej natury", a po prostu danie przestrzeni drugiej stronie do wykazania się? To nic, że do ruchu potrzebny był bodziec w postaci naszej przyjaciółki, która zmyła memu Poślubionemu głowę, że jak to?! Że nigdzie mnie nie zabierze?! Że tak nie można! Że ona nawet dzieci popilnuje! Skapitulował;) Zaprosił. Na randkę! Tak, czytaj: R-A-N-D-K-Ę!

A że akurat w naszym mieście odbywał się Festiwal Food Trucków (któremu niestety lecące z głośników disco polo totalnie rozwaliło klimat) posmakowaliśmy burgera, wpadliśmy na smoothie, dopchaliśmy się mrożoną kawą i kawałkiem Pavlovej i zwyczajnie przespacerowaliśmy się gadając i pilnując się, by temat dzieci był, na ile to możliwe u kochających rodziców, omijany szerokim łukiem... no dobrze, łuczkiem... :)





Po jedenastu dniach urlopu z dwójką krzyczących szkrabów chciałoby się rzec, że dodatkowe trzy dni w ciszy, z książką byłyby wskazane. Tak mówiłam jeszcze dziś rano.

Teraz wieczorem - już po randce - myślę sobie, że wystarczyły dwie godziny tylko we dwoje.

W erze konsumpcjonizmu, gdzie czas stał się jedną z najbardziej pożądanych wartości, właśnie w sferze małżeństwa powinniśmy umieć wyłuskiwać to co tak cenne: wspólne chwile, taki high-quality-time. Powinniśmy pilnować, by nie było to spotkanie kółka rodzicielskiego, ale sto dwadzieścia minut relaksu, rozmowy, pełnej koncentracji na osobie z którą przecież chcemy się zestarzeć... Żadne inne prezenty tego nie zastąpią.



PS. Kocham Cię R. x