Nie jest tajemnicą, że straszna ze mnie noga w pisaniu bloga (nawet nie czuję kiedy rymuję:) Ale wierzę, może naiwnie, że choć część z zacnego grona czytelników wybaczy mi pisanie o czerwcowych wakacjach we wrześniu...
A skoro przeprosiny przyjęte... mogę więc podzielić się z Wami skrawkiem wspomnień z pięknego tygodnia jaki w tym roku przyszło nam spędzić w okolicach Bergamo w północnych Włoszech. Pisałam już
tu jak to się stało, że akurat tam i akurat wtedy. Dziś więc skupię się na tym co i gdzie.
Lombardia obfituje w jeziora. Od najgłębszego w Alpach Como, po najbardziej znane Garda. Gdyby chcieć eksplorować je dokładnie całych wakacji by pewnie nie starczyło. My jednak na chilloucie zobaczyliśmy cztery, kąpaliśmy się w dwóch i właściwie nam to wystarczyło. Tym bardziej, że jezierni to my raczej do tej pory nie byliśmy. Wraz z dorastaniem dzieciaków i objawioną w tym roku miłością Lei do wody powoli nasze upodobania zaczynają jednak ewoluować ku temu co błękitne i mokre. Zatem po kolei. Dziś część pierwsza.
JEZIORO COMO • Lago di Como
Internety piszą, że to najbardziej posh'owska część północnych Włoch z willami słynnych aktorów i miejscami nagrywania słynnych scen filmowych. Ale co mi po tych newsach jak i tak Brad Pitt mnie na kawę nie zaprosi? Pozostaje podziwiać krajobrazy. A podziwiać jest co! Błękit wody i otoczenie wysokich gór to tandem pozostający na długo w pamięci.
Nad Como wybraliśmy się z naszej
miejscówki w Luzannie wynajętym autem. Dystans około 60 kilometrów pokonaliśmy w nieco ponad godzinę. Lekki szok, a jednak droga chwilę za Bergamo zaczęła nabierać wysokości, zakrętów, tuneli i zbyt szybko jechać się nie dało. Ważne, żeby bezpiecznie. Naszą jednodniową eskapadę zdecydowaliśmy się nie przeładować i starym zwyczajem bez pośpiechu odwiedziliśmy dwie miejscowości: Lecco i Varennę.
W
Lecco - większym, bo około 50000-cznym - spędziliśmy dwie godziny. Tyle ile pozwolił nam "bilet" za szybą auta na parkingu przy ulicy. Celowo dałam rzeczownik bilet w cudzysłów, bo oto okazało się, że owszem znak informujący o darmowym postoju przez dwie godziny jest, ale parkometru już nie uświadczysz. Główkując więc w jaki sposób udowodnić od kiedy auto stoi tam gdzie stoi zapytaliśmy lokalsów. Okazało się, że wystarczy napisać na zwykłej karteczce, tudzież na skrawku paragonu jak to uczyniliśmy, zakres dwóch godzin "od-do" i wetknąć za szybę. Cała filozofia. Zatem uzbrojeni w zegarek przespacerowaliśmy się z miejsca postoju w
kierunku linii brzegowej. Widok napawał nas spokojem.
Płoszyliśmy gołębie. Podziwialiśmy łabędzie.
Kontemplowaliśmy głębokość.
Wypatrywaliśmy
domów wetkniętych w stok górski po drugiej stronie jeziora.
Zaglądaliśmy do budki z książkami (takie same są w naszym mieście).
Delektowaliśmy się pysznymi lodami z lodziarni Grom przy Piazza XX Settembre.
Poza tym skrawkiem nadbrzeża i wąską urokliwą uliczką w górę ku parkingowi niewiele zobaczyliśmy, ale właśnie o to chodziło. Nic nie musieć. Nigdzie nie pędzić. Po prostu być. Tym bardziej, że Lecco wionęło jednak jakimś takim duchem pracowitości i "wielkomiejskości". A to ktoś przemknął w garniturze. A to karetka na sygnale przejechała. A przecież ostatnim o czym byśmy chcieli myśleć w takich okolicznościach przyrody byłaby praca i rutyna dnia codziennego. Zatem szybko zwinęliśmy żagle i ruszyliśmy w górę mapy do
Varenny.
A tam... jeśli szukaliśmy miejsca z iście wakacyjnym klimatem to je odnaleźliśmy. Półgodzinna jazda samochodem wzdłuż linii brzegowej zapierała dech w piersiach... moich piersiach. Za sprawą widoków za oknem oczywiście. Ryśka, precyzyjniej mówiąc przyprawiała o palpitacje serca, bo droga była nieco kręta, z tunelami i zamiast na góry wokół musiał patrzyć przed siebie na drogę. Ale niech moje ochy i achy będą rekompensatą:) Zaparkowaliśmy przy Piazza Aldo Moro, przed budynkiem dworca kolejowego (1,50 € / godzina) i ruszyliśmy spacerkiem na nabrzeże.
W pierwszej chwili lekki szok, bo właśnie nadpłynął prom i tabun ludzi wylał się z niego na portowy przystanek. O nie! Gdzie ta kameralność?
A jednak... zanim opuściliśmy napotkany na początku plac zabaw na którym dzieciaki się wyhasały, a my uprawialiśmy klasyczny ławeczkażing, po tabunie ludzi ślad zaginął. Wzdłuż linii brzegowej rozciąga się bowiem niezwykły "spacerniak". Szerokość w porywach jeden metr. Od wody oddziela pieszych wysoka na około "do pasa" barierka. Zdarza się, że znika ona ustępując miejsca wciętym w linię brzegową pomostom czy parkingom łódkowym. Idąc mija się ponadto ze dwie czy trzy restauracyjki pełne wygłodniałych turystów (to chyba te tabuny z promu).
Chwilę po tym jak je minęliśmy Lea zaczęła jęczeć za potrzebą. Dosłownie jęczeć (kto ma 4-latka ten wie). Na nic się zdawały zapewnienia, że zaraz coś znajdziemy. Nic tylko: ja już nie wytrzymam. Siku. Kupę. I inne takie tam urologiczne zwroty. Z utęsknieniem chcieliśmy wyrwać się z tych wąskich uliczek, jakże urokliwych, gdyby nie fizjologiczne potrzeby małego człowieka. Wydostaliśmy się na asfaltówkę by z nadzieją wtargnąć na teren Muzeum i Ogrodu Botanicznego. Czytałam wcześniej o nim, ale jakoś tak nie zapałaliśmy szczególną chęcią do jego odwiedzenia. Jakże więc wdzięczni byliśmy za ten nagły atak, który zmusił nas do skorzystania z toalety mieszczącej się wewnątrz ogrodu. Ile by nas ominęło!
Okazało się bowiem, że sam ogród to idealne miejsce do spaceru i podziwiania nie tylko roślinności (kto mnie zna ten wie, że jestem botanicznym ignorantem, choć ostatnio to się powoli zaczyna zmieniać). Ścieżki w ogrodzie wiodą po zboczu nabrzeża. Można więc wspiąć się dwa poziomy wyżej, usiąść na ławeczce pod drzewem i delektować się widokiem jeziora Como. Piękne, okraszone popołudniowymi promieniami słońca, dające poczucie odpoczynku. Chwilo trwaj!
W ogrodzie znajduje się Villa Monastero do której wnętrz nie zaglądnęliśmy nie chcąc narazić się na znudzone pojękiwania dzieciaków. Dużo bardziej interesujące było bowiem zostanie na świeżym powietrzu i brykanie między ścieżkami, odkrywanie kolejnych "starożytnych balkonów", poszukiwanie owoców cytryn czy mandarynek na drzewach (z marnym skutkiem o tej porze roku) czy próby podbierania kamieni, czemu stanowczo się sprzeciwiałam (kto przegląda kieszenie przed praniem ten zrozumie).
Wychodząc z ogrodu botanicznego intuicyjnie skręciliśmy w lewo, by dosłownie trzy minuty dalej niespodziewanie dotrzeć do urokliwego Piazza San Giorgio. Maleńki, jak się okazało główny plac miasteczka, powalił nas swoją kameralnością, kolorytem kamieniczek i widokiem na średniowieczny kościół, który ponoć można zwiedzać bezpłatnie, ale jakoś na to nie wpadliśmy.
Pora była już bowiem późno obiadowa. Zasiedliśmy zatem przy stoliku w jednej z lokalnych knajpek nie spodziewając się najlepszego. A najlepsze nadeszło chwilę potem...
Najlepsza pizza jaką jedliśmy we Włoszech i to przygotowana przez... Polkę! Mamma mia! Kto by się spodziewał? Po tym jak nie mogliśmy wyjść z podziwu nad pychotą sosu z pomidorów Pelati podeszła do nas blondynka około czterdziestki i od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać po polsku. Przyznała, że pizza to jej dzieło. Od ponad dwudziestu lat mieszka we Włoszech, od siedemnastu w Varennie, a od trzech wypieka pizzę. I to jaką! Koniecznie jeśli będziecie w tym urokliwym miasteczku zajrzyjcie do restauracji Albergo del Sole. Pychota!
Z napełnionymi brzuchami i zaspokojonymi kubkami smakowymi snuliśmy się jeszcze przez chwilę po wąskich uliczkach nie mogąc przyswoić sobie myśli, że dla kogoś takie klimaty to codzienność, podczas gdy dla nas była to kwintesencja urlopowego chillout'u. Wracając na parking ponownie zaliczyliśmy plac zabaw, by końcem końców dzieciaki zasnęły w aucie.
My natomiast wiemy, że jezioro Como jest warte tego, by przyjechać nad nie nawet na kilka dni i eksplorować kolejne miasteczka, bo zetknięcie włoskiej architektury z pięknem natury i błękitem wody to widoki, które na długo pozostaną w pamięci. Nam musiał wystarczyć jeden dzień. Ale i tak doceniamy, że był taki jak sobie wymażyliśmy, bez pogoni, bez mapy, bez spiny. Arrivederci!